Za darmo

Australczyk

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Australczyk
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wstęp

„Błogosławieni, którzy cierpią dla sprawiedliwości, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie”.

(Ewang. u św. Mat. 5.–3–10)

Roman Darnowski, młody urzędnik, należał do kategorji ludzi, którym powodzi się wybornie, a którzy jednak nie czują się zadowolonymi. Natura obdarzyła go dość hojnie; okoliczności, w porze dzieciństwa niepomyślne, potem sprzyjały mu stale. Fenomenem nie był w kierunku żadnym, ale posiadał zdolności umysłowe, które pozwoliły mu świetnie ukończyć wyższe naukowe studja, i powierzchowność ujmującą, której przeważnie zawdzięczał duże powodzenie towarzyskie. Przed dziesięciu laty przybył do ogromnego miasta i odrazu znalazł w tym lesie drzewo takie, które go od wichrów, słót i zbłąkania się osłoniło. Był niem dom krewnej, która niegdyś, jako skromna i prawie uboga panienka, nosiła to samo, co on, nazwisko, a od lat już kilkunastu była bogatą, z szerokiemi kołami towarzyskiemi zestosunkowaną, panią baronową Lamoni. Wypadek był dość rzadkim. Dziewczyna piękna i zalotna, z małego dworku szlacheckiego, została żoną człowieka bogatego, zajmującego na szerokim świecie stanowisko wysokie, i przedzierzgnęła się na damę światową, prowadzącą w wielkiem mieście dom otwarty, wesoły, napełniony zbytkiem natury wszelkiej. Stało się to już dawno. Roman wcale jej nie znał, gdy po raz pierwszy złożył jej wizytę z listem polecającym od Domuntów, sąsiadów jego stryja, których baronowa była krewną daleko bliższą, niż Darnowskich. Kobieta już niemłoda, ale jeszcze piękna i więcej niż kiedykolwiek zalotna, sprawiła na nim wrażenie istoty zaciekawiającej, bo należącej do gatunku całkowicie mu dotąd nieznanego. Otoczenie, w którem żyła, wydało mu się wprost czarodziejstwem. Dziecko skromnych dworów wiejskich nie mogło przez czas długi napatrzeć się, nasłuchać, oprzytomnieć w tem państwie zbytku i wykwintu, którego królowa okazała się dla niego bardzo łaskawą. O tak rozkosznem wstąpieniu w świat nieznany ani marzył. Dotąd znał tylko dom ojcowski, w którym żył do lat dwunastu i o którym wspomnienia odpędzał z całej siły, ilekroć opanować go próbowały; dom stryja, wcale już inny, lecz tak jak tamten wiejski, a daleko skromniejszy i cichszy, kilka dworów sąsiedzkich i miasteczko, w którem uczęszczał do szkół, trochę brudne i bardzo ubogie. Kobiecym zaś ideałem jego od lat paru była kuzynka Irena, dziewczę o trzy lata od niego młodsze, z twarzą bladawą, oczyma szaremi i grubą, czarną kosą, rzuconą na stanik perkalowej sukienki. W każde święta i wakacje znajdował ją w domu stryj i albo tańczył z nią polkę i walca przy muzyce stryjenki, albo bardzo poważnie rozprawiał o zadaniach i powinnościach życia męzkiego, kobiecego lub wogóle ludzkiego. Bo w czasie owym, to jest w ostatnich paru latach nauki szkolnej, był rezonerem wymownym i zapalczywym, a raczej należał do gromadki takich rezonerów, szczerze i gorąco przenikniętych przedmiotami swego rezonerstwa. Krytykowali wszystko, co wydawało się im złem lub marnem, wznosili ołtarze dla tego, co budziło w nich cześć lub miłość; w marzeniach i długich wywodach przekształcali, popychali, doskonalili, słowem, poruszali z posad ziemię. Ilekroć, w czasie świąt i wakacyj, znaleźli się razem na wsi, Irena należała do ich kółka marzycielskiego i szumnego; mówiła daleko mniej, niż oni, nie rezonowała, ani dysputowała tylko słuchała, słuchała z takiem skupieniem niekiedy, z takim blaskiem w szarych oczach, jakby wszystkie ich opowiadania, argumenty, uniesienia, postanowienia, wchodząc w jej duszę, czyniły ją zamyśloną i ognistą. Często, nie rozumiejąc tego lub owego, po skończonej rozmowie, zbliżała się do Romana i prosiła go o wyjaśnienia; nikogo więcej, tylko zawsze jego jednego o to prosiła. Widział w tem dowód sympatji z jednej strony, a z drugiej zaufania do jego wyższości umysłowej. Nie mylił się zapewne i uszczęśliwiało go to ogromnie. Wyjaśniał, opowiadał, nauczał, potem prosił stryjenki, aby zagrała walca i kręcił się ze śliczną kuzynką po niedużej bawialni, aż do utraty oddechu i zawrotu głowy. Była też tam lipa stara i rozłożysta, pod którą czytywali czasem poezje różne, a czasem, rzecz dość dziwną: Plutarcha, żywoty mężów wielkich. Książkę tę wyszperał w bibljoteczce domowej stryjeczny brat Romana, Stefan Darnowski, i puścił w obieg pośród kolegów jednomyślnych. Roman, w czasie ostatnich wakacyj, czytał tę książkę z Irenką. Czytali ją naprzemian z poezjami. Ona, słuchając Plutarcha, opuszczała robotę na kolana i patrzyła to na lektora, to w przestrzeń, oczyma wprost gorejącemi. Przy poezjach znowu miewała łzy nietylko w oczach, ale czasem aż na policzkach bladawych i delikatnych, jak płatek kwiatu. Potem szli razem na długie przechadzki po polach i lesie, w czasie których biegali i dokazywali, jak małe dzieci. On kochał ją za zgrabną kibić, za szare oczy, za gruby warkocz na plecach, za głębokie zadumy przy Plutarchu, za łzy przy poezjach, za lekkie tańczenie walca, dziecinne dokazywanie na przechadzkach, za wszystko, słowem, co było nią, jej ciałem i duszą, a zdawało mu się, że kochał nawet szalenie i na zawsze.

Była to więc sielanka, może świeża i pełna wdzięku, może nawet niezupełnie pospolita, bo wchodził w nią pierwiastek marzeń niesamolubnych, trochę naiwnych, ale bardzo szczerych – zawsze jednak sielanka. Nie dziw też, że po przybyciu do wielkiego miasta na studja uniwersyteckie, wszystko, co zobaczył i czego doświadczył w domu i pod skrzydłem opiekuńczem swojej bogatej i świetnej krewnej, stało się dla niego czemś nakształt urzeczywistnionej bajki czarnoksięzkiej, wobec której sielanka coraz więcej bladła, płowiała, malała do rozmiarów fraszki, albo zabawki dziecinnej. Po niedługim czasie stanowczo powiedział sobie, że wszystko, co z nim działo się i stawało przedtem, było dzieciństwem; zaś życie naprawdę, męzkie, dojrzałe, realne, rozpoczęło się dla niego dopiero, odkąd tu przybył. Teraz dopiero poznawał świat rzeczywisty, jego zasoby, rozkosze, ścieżki, drogi; świat, w którym wcale nie było łatwo zająć miejsce wygodne, ale w którym jedynie żyć było warto. Teraz także zaczął rozumieć i usprawiedliwiać ojca swego, którego dotąd w najskrytszych głębinach serca i rozumu sądził surowo. Był to człowiek namiętny i rozrzutny, lubiący nadewszystko wesołość i użycie. Strwonił majątek w sposób, który nietylko przyprawił go o ubóstwo, lecz przyprawiłby o hańbę, gdyby brat z pomocą nie pospieszył. Ten brat przyniósł pomoc skuteczną honorowi jego, zagrożonemu przez złorzeczenia wierzycieli i jedynemu dziecku ze wszelkich środków ogołoconemu. Roman pamiętał swoje dziecięce smutki i nawet rozpacze, pamiętał wiele rzeczy bolących, zawstydzających, i w tajemnicy swego serca i rozumu wydawał na ojca, na jego życie i postępowanie wyrok surowy. Teraz zaczął go rozumieć i usprawiedliwiać. Cóż? Chciał on użyć życia. Odkąd przekonał się, jak słodkiem ono być może, mniej dziwił się żądzy wypijania jego słodyczy, choćby haustami zbyt dużemi. Zrozumiał, że sztuka prawdziwa polegała na tem, żeby najprzód zdobyć napój, a potem pić w miarę, tak, aby módz pić zawsze. Przykładów takiego zdobywania i miarkowania miał przed oczyma mnóstwo. Naprawdę, nikt prawie nie czynił tu nic innego, jak tylko zdobywał i miarę użycia zastosowywać usiłowywał do miary zdobyczy. Złe lub dobre zastosowywanie sprowadzało skutki odpowiednie. Były to nieustanne lekcje poglądowe, które roztaczały się przed wzrokiem młodego studenta, w domu jego bogatej krewnej i w szerokiem kole jej stosunków, do którego wprowadziła go ona z dobrocią macierzyńską, zaprawioną pierwiastkiem innej natury. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, był chłopakiem wysmukłym, zgrabnym, z ładnemi rysami twarzy ściągłej i świeżej, z jasnym wąsikiem nad wargą rumianą i gęstemi włosami nad czołem gładkiem, jak u dziecka. W oczach jego szafirowych i głębokich było zmieszanie marzycielstwa i ciekawości, nieśmiałości i energji. Pewna nawet niezgrabność, z jaką poruszał się w świecie nieznanym, sprawiała wrażenie świeżości, ponętne dla wzroku, przywykłego do kwiatów sztucznych. Jakkolwiek ostatnie były bardzo umiejętnie farbowanemi, to jednak róża naturalna, niezupełnie jeszcze z pęka rozwinięta, musiała być uciechą dla oczu i nawet niejaką ozdobą dla salonu. Przeszło czterdziestoletnia, resztkami piękności goniąca, światem, uciechami, wrażeniami przesycona i zarazem, rzecz dziwna! nigdy ich nie syta, Klara Lamoni odrazu zaciągnęła młodego krewnego w poczet swych dworaków i osypała go faworami, któremi na czas jakiś upił się, jak narkotykiem. Wytrzeźwiał potem i oddał się nauce z zapałem, budzonym przez dwie przyczyny: miał zamiłowanie rzetelne do nauki, a zarazem świadomość jasną, że tylko ona zapewnić mogła młodzieńcowi ubogiemu prawa stałego obywatelstwa w tej sferze upodobań i przyzwyczajeń, którą coraz częściej zaczął nazywać swoją. Powoli, druga z tych przyczyn zacierać poczęła pierwszą, a raczej wchłaniać ją w siebie, aż zlały się z sobą tak zupełnie, iż po latach paru Roman musiałby zawahać się przed daniem odpowiedzi rzetelnej na zapytanie: dlaczego się uczy? Zawahałby się, bo pierwszym jego popędem byłoby zawołać, że kocha naukę, ale zarazem uczułby wyraźnie, że nie jest to już prawdą, albo przynajmniej, że jest tylko częścią prawdy, coraz mniejszą. Niewątpliwie, wykłady uniwersyteckie, dzieła przez profesorów do czytania wskazywane, zajmowały go żywo, czasem namiętnie. Czasem czytywał, notował, uczył się przez całe szeregi dni i nocy nieustannie, zapalczywie, do zmęczenia się ostatecznego. Niewątpliwie, przestrzenie i głębie przez naukę odsłaniane, zaciekawiały go i pociągały. Jednak zarazem coraz częściej ogarniały go rozmyślania; czy praktycznie postąpił, obierając sobie gałęź nauki tę, nie inną? Czy gdyby był obrał inną, nie doszedłby łatwiej i rychlej do celu, to jest do stanowiska niezależnego, obiecującego przyszłość coraz niezależniejszą i szerszą? Czasem zdawało mu się, że tak, czasem, że nie, i od tego, jaką odpowiedź na te pytania znajdował w rozważaniach własnych, lub w przykładach, przez otoczenie dostarczanych, zależał przez czas jakiś stopień jego zapału dla nauki. Jakkolwiekbądź, uczył się, pracował, przez co niekiedy na dość długie dni i tygodnie oddalał się od domu i świata opiekunki możnej i dobrotliwej. Jednak powracał do nich, zrazu dla względów przyzwoitości i wdzięczności, potem dlatego, że je lubił, nakoniec dlatego, że już obejść się bez nich nie mógł. Jednak, zarazem, mógł obejść się bez wielu rzeczy, jeżeli posiadanie ich było przeciwnem pewnej kategorji jego uczuć lub wyobrażeń. Z natury rozrzutna, dla niego szczególnie hojna baronowa zamarzyła o przerobieniu jego skromnej izdebki studenckiej na apartamencik wygodny i wytworny. Nie przyjął i po raz pierwszy stoczywszy z opiekunką i przyjaciółką sprzeczkę dość ostrą, przez długie parę miesięcy do domu jej nie powracał. Powrócił jednak. W czasie tego dobrowolnego ostracyzmu, gnany uczuciami zawstydzenia, zgryzoty, tęsknoty, nagle w nim powstającemi, rzucił się był ku współtowarzyszom, całkowicie inaczej, niż on, żyjącym i czującym. Ale tu stała się rzecz dla niego samego niespodziewana: nie mógł już pogodzić się z ich ubóstwem, prostotą, niekiedy prostactwem, w które ubierali się umyślnie, z surowością ich zasad, z szerokością ich myśli i zamiarów. Oni nawzajem ani myśleli szczędzić mu krytyk, żartów, przezwisk, docinków. Po próbach dość długich zbliżenia się i zżycia, opuścił ich, z ziarnem goryczy i rozczarowania, po raz pierwszy może zapadłem w serce, a o którem nie wiedział jeszcze, czy je uczuwał do nich, czy do siebie. Było jedno i drugie. Uczuwał żal do nich, ale zarazem i do samego siebie; lekceważył ich, ale trochę i siebie. O nich myślał: „gbury i pedanci”; o sobie: „wykierowałem się na gagatka i krótkowidza! „Nie zdając sobie z tego sprawy dokładnej, czuł, że zaczyna krótkowidzieć. W życiu umysłowem, jakiem bądź co bądź musiało być życie studenta, nasuwały się co chwila przed myśl i wyobraźnię idee, teorje, zagadnienia. Szedł za niemi do kroków dziesięciu i stawał, wiedząc o tem, że można było iść do stu i więcej. Ale on stopniowo i nieznacznie, jeżeli nie nabierał wstrętu do dalekich zagłębiań się i dochodzeń, to przynajmniej chęć do nich tracił. Ale był nawet i wstręt niewyraźny. Ileż razy słyszał o nich: „to niepotrzebne!” albo: „to niebezpieczne!” albo nawet: „to nudne!”

 

Robiło to na nim wrażenie prawie nieświadome, jednak żłobiące ślady w umyśle i w temperamencie. Z pewną tedy goryczą myśląc: „robię się gagatkiem i krótkowidzem”, powrócił do wspaniałego apartamentu, znajdującego się przy jednej z najpiękniejszych ulic miasta, co przyszło mu z łatwością tem większą, że do powrotu wzywanym był wielokrotnie i uporczywie. Znowu, jak przedtem, ale z wprawą i zręcznością coraz większą chodził i tańczył po woskowanych posadzkach i puszystych kobiercach w salonach baronowej i jej znajomych, zarazem uczył się; uczył się tem usilniej, że gdy dokończenie studjów było blizkiem, zagadnienie przyszłości stawało się naglącem. Dotąd bez wielkiej troski żył i stawił czoło potrzebom, wytworzonym przez życie w sferze wykwintnej, bo w tej nawet sferze niewiele wymagano od młodzieńca, który studjów naukowych jeszcze nie ukończył. Na wszystko to starczył dochód z małego kapitaliku, oddawna już odebranego od stryja i korzystnie umieszczonego u plutokraty, który był blizkim znajomym i częstym gościem baronowej. Ale teraz co będzie? co czynić? jakie starania przedsięwziąć? gdzie znaleźć albo umieścić początek życia nowego? Czy powrócić w strony rodzinne? Czy pozostać w ognisku, z którego mnóstwo dróg rozchodzi się we wszystkie strony?

Tu, baronowa i jej najbliżsi pospieszyli ze stanowczem rozstrzygnięciem kwestji. Wracać w strony rodzinne! Zagrzebać się na prowincji, w jakimś kącie zapadłym i nudnym! Ale gdzież tam! Byłoby to dobrowolnem wyrzeczeniem się nadziei najpiękniejszych, czemś nakształt samobójstwa, wprost – szaleństwem! Szkoda młodości, zdolności, wszystkich przymiotów wrodzonych i nabytych! Jakież stanowisko zająć może w stronach owych młody kandydat nauk prawnych? Jakiegoś chyba obrońcy sądowego, poświęcającego siły, zdolności, naukę, sprawom chłopskim i mieszczańskim, ponoszącego męczeństwo codzienne i nadaremne od roju trosk lichych, od ciemnoty stosunków prowincjonalnych, od nudy, pustki, może od niedostatku! To niepodobna. Ktokolwiek posiada możność zdobycia lepszego losu, na taki przystawać nie powinien. Roman wart lepszego losu i posiąść go może. Dopomogą mu w tem przyjaciele jego, zwłaszcza baronowa, która już teraz, zaraz, wprawia się w ruch starań, próśb, zabiegów, mających na celu otrzymanie dla młodego krewnego posady, o ile podobna najkorzystniejszej i najwięcej na przyszłość obiecującej.

Roman prawie zupełnie podzielał zdanie przyjaciół swoich: istotnie, dla mizernego życia na prowincji żałował samego siebie. Mniemał, że wartość jego przenosiła zapłatę, jaką to życie dać mu może. Zresztą, mnóstwo węzłów zadzierzgnęło się już pomiędzy nim a otoczeniem, w którem spędził lat kilka.

Przywiązań nie miał tu żadnych, lecz wiele przyzwyczajeń i mnóstwo upodobań jeszcze nienasyconych; przytem zatracił pojęcie o możliwości dla siebie innej formy życia, niż ta, którą poczytywał za bardzo wysoką, i której uznawał się godnym. Drogę torowały przed nim wróżki dobroczynne, których widocznie był ulubieńcem. Starania baronowej uwieńczył skutek najpomyślniejszy, o jakim tylko zamarzyć było podobna.

Od czasu tego pięć lat minęło w pomyślności stałej i zupełnej; Roman Darnowski przecież nie czuł się zadowolonym. Owszem, od zadowolenia dzieliła go przestrzeń daleko znaczniejsza, niż przed laty kilku, niż u pierwszego początku drogi, utorowanej mu przez dobre wróżki.

Wieczór zimowy kończył się już w naturze, ale w świecie rozpoczynał się zaledwie, gdy przed opuszczeniem kawalerskiego mieszkanka swego, po raz ostatni stanął przed zwierciadłem. W mieszkanku małem, ale wykwintnie urządzonem, zwierciadło, oświetlone dwiema lampami, odbiło zgrabną postać młodzieńczą i twarz, której rysy ściągłe i prawidłowe ocieniała gęstwina włosów ciemnych, a oświecały duże, szafirowe oczy. Może zachmurzały raczej, niż oświecały, bo wyraz ich był trochę posępnym. Na czole śniadawem leżała siateczka cieniutka, jakby z najcieńszych możliwie włosków upleciona. Były to pierwsze zarysy zmarszczek, na lat 29 nieco przedwczesnych. Usta, pod ciemnym wąsem zawsze ponsowe i kształtne, nie uśmiechały się wesoło. Wprawdzie nie kurczyły się z bólu, albo żałości, ale się też nie uśmiechały. Były trochę apatyczne, trochę kapryśnie skrzywione. We fraku i białym krawacie, leniwie wkładał na ręce białe rękawiczki.

Musi iść na wieczór do baronowej. Nie chce mu się, ale pójdzie. Dziś szczególniej, gdy doświadcza spleenu nieznośnego, który od pewnego czasu napada go coraz częściej, wolałby o wiele pozostać w domu i czytać tę zajmującą książkę, której białe karty świecą na biurku, pomiędzy fraszkami z bronzu i malachitu. Tak rzadko teraz zdarza się mu natrafić na książkę prawdziwie zajmującą, a ta jest właśnie taką. Nowa teorja naukowa, nowe poglądy na istotę człowieka fizyczną i psychiczną. To zaciekawia i budzi nadzieję, już w nim omdlałą, że może istnieć na świecie coś świeższego, głębszego i rozumniejszego nad to, co istnieje. Od dość dawna, wtedy tylko czuje spokój i zadowolenie zupełne, choć chwilowe, gdy w ciszy i samotności czyta, rozważa, myśli. Tylko, że im więcej myśli, tem więcej samo dno rzeczy wydaje mu się oddalonem i niedosięgłem. Zwykły to objaw w człowieku, który wiele uczył się, doświadczał i spostrzegał. Zwykły i smutny, bo płytkość i krótkość wszechrzeczy ludzkich, gdy tylko jest poznaną, sączy w serce smutek i zniechęcenie, które pod nawałem zajęć i wrażeń milkną często, lecz tylko dlatego, aby przy lada sposobności odezwać się z siłą wzmożoną. Mniejsza z tem zresztą! Wolałby jednak pozostać w domu i czytać tę książkę, niżeli iść na wieczór do baronowej, gdzie nie znajdzie najpewniej nic nowego, ani szczególnie przyjemnego. Wszystko i wszystkich tam zna jak swoje pięć palców, nawet lepiej, bo o anatomji palców ma dość słabe wyobrażenie, zaś tam, wszystko i wszystkich poznał do głębi. Jeżeli już zresztą wyjść z domu, i iść gdziekolwiek, to z większą ochotą poszedłby do tej sali, w której od dwóch miesięcy śpiewa ta szalona Irma. Płomień, wulkan nie kobieta, harfa ze strun, wprawionych w taniec szalony przez namiętności, nie znające pokoju, ni granic. Śliczna przytem. Filuterna, zgrabna, wabna, jak sto szatanów. Dobra zresztą dziewczyna. No, dobra – to zawiele dla tej bestyjki, ale przynajmniej szczera. Wogóle, światek, do którego należy Irma, wydaje mu się lepszym i nawet przyjemniejszym od wielkiego świata, przez to, że jest szczerym. Tu przynajmniej wiadomo, co o kim trzymać, bo każdy przedstawia się jasno i otwarcie takim, jakim jest i tem, czem jest, przyczem wesołości nie tłumi i przyjemności nie tamuje żaden woal. Tam, za woalami, pchu! to samo, albo nic wcale oprócz nudy. Tylko woale piękne, lub świetne, i ten szczęśliwy, kto jest zamało bystrym, albo nie dość przybliżonym, aby dostrzedz, co za niemi. Niedawno czytał traktat Carlyle’a o znaczeniu sukien moralnem i towarzyskiem. Z książką tą spędził parę wieczorów bardzo przyjemnych. Czytając ją, myślał i teraz myśli, że autor jej był wynalazcą bardzo dowcipnym.

Niewielu ludzi domyśla się, jak ogromną rolę odgrywa w ludzkości rzecz z pozoru tak pospolita, jak suknia. Trzeba tylko zrozumieć ten wyraz w całej jego ogromnej rozciągłości. Wszystko zależy od sukni. Baronowa Lamoni i Irma, szansonistka, tylko dlatego zajmują w świecie stanowiska zupełnie odmienne, że trafy urodzenia i losu przyodziały je w suknie odmienne. Same w sobie, niezależnie od swoich sukien, są zjawiskami jednej natury, tylko Irma jest zabawniejszą, bo szczerszą. Niegdyś, byłby oburzył się na porównanie takie, ale teraz, ba, ba! wie dobrze, jak wyglądają farbowane lisy. Gdybyż nie wiedział? Może wiele dałby za to, aby nie wiedzieć! ale wie i na to rady niema.

Usiadł na otomanie, stojącej w rogu malutkiego saloniku i, gryząc w zębach zgasłe cygaro, myślał, że to jego mieszkanie, zupełnie jak ten świat, w którym życie mu upływa, pełne liczmanów, które udają dukaty. Na pierwsze spojrzenie wszystko tu barwne, puszyste, błyszczące, kosztowne, ale w rzeczywistości tandeta i tanizna, udające wykwint i kosztowność. Bardzo zręcznie zastosowanym tu został wynalazek świecących lichot. Pierwszą przyczyną powstania w świecie tego wynalazku, było połączenie środków bardzo miernych z wielkiemi wymaganiami pewnych środowisk i upodobań. Gdzie szanowanem i lubionem może być tylko bogactwo, tam każdy przywdziewa suknię, utkaną choćby z jego pozorów.

On uczynił tak, jak w jego środowisku czynią wszyscy. Gdyby chciał być pod tym względem oryginalnym, musiałby z góry wyrzec się wszystkiego, co stanowi powodzenie. Przytem, brak estetyki w otoczeniu, choćby takiej, liczmanowej, byłby dla niego dotkliwym; lubi rzeczy piękne, a w ich braku, takie choćby, które zręcznie udają piękność. Prawdę mówiąc, na tych bronzowych lichtarzach, przyciskach, ramach, które świecą jak złoto, tyle jest złota, że za jego cenę ostatni nawet biedak nie utrzymałby długo nędznego życia. Tkanina okrywająca otomanę na której siedzi, zdala podobna do puszystego pluszu, jest pajęczyną, której nietrwałość i szorstkość przykrywa trochę jedwabiu. Malachitowe cacka, przyozdabiające biurko, mają pełno szczerb i uszkodzeń, które, tylko dzięki zręczności ustawienia, są prawie niewidzialnemi. Piękne zwierciadła z konsolą i lampami porcelanowemi nabył wypadkiem… Ach, te wypadki, wyprzedaże, anonse dziennikarskie, którym zawdzięczał znaczną część elegancji, napełniającej to mieszkanie, zbrzydły mu do stopnia wstrętu i ohydy! Bo w gruncie rzeczy jest to komedja, którą odgrywa przed ludźmi i przed samym sobą. Ale inaczej niepodobna. Wynagrodzenie, które za swoją pracę otrzymuje, jakkolwiek w stosunku do wieku i zasług jego bardzo znaczne, jest w porównaniu z jego potrzebami bardzo mizernem. Potrzeby te, z powodu środowiska, w którem żyje, i upodobań, które nabył, są tak wielkiemi, że środki posiadane żadnym sposobem zadowolnić ich nie mogą w zupełności, jeżeli zaś w części zadawalniają, to tylko dzięki staraniom, zabiegom, wypadkom, wyprzedażom – liczmanom, ukazywanym jako dukaty, słowem komedji nudnej i której się wstydzi. Cóż więc dziwnego, że od lat paru doświadcza niekiedy ataków zniechęcenia rozczarowania, smutków gryzących i posępnych. Z przyczyn ich nie zdawał sobie dotąd sprawy dokładnej, ale główna leży na wierzchu. Może jedyna. Bo czegóż więcej mu niedostaje? Gdyby posiadał większą swobodę i szerokość życia, których użyczyć mogą większe środki materjalne, byłby znowu, jak dawniej, wesołym i z losu swego zupełnie zadowolonym. Pragnie także mieć większe upewnienie co do przyszłości. Od lat pięciu przebywa na jednem miejscu. To zadługo. Pomimo, że w pracy biurowej nie znajduje nic wcale ponętnego, że owszem, wydaje mu się ona suchą, nudną i prawie nic z siebie nie wydającą, usiłuje być urzędnikiem wzorowym, pochlebia sobie, że jest takim i wie, że za takiego poczytują go zwierzchnicy. Jednak ani o krok nie posunął się jeszcze naprzód. Trwa to zadługo i niepokoić go zaczyna. Może być bardzo, że jeszcze przez całe lata przyjdzie mu biedę klepać, bo trzeba to sobie powiedzieć bez ogródek, że takie życie, jakie teraz prowadzi, jest klepaniem biedy, odrobinę pozłoconej, jak te lichtarze powleczone warstewką pozłoty, jednak biedy. Teraz np. ta Irma działa na niego jak szampan i gdyby miał środki znaczniejsze… Ta sama historja, co w roku zeszłym z Aurorą, woltyżerką cyrkową, którą mu odbił brzydal ospowaty i garbaty, ale miljoner…

 

Nagle porwał się z otomany i parę razy przebiegł szybko salonik.

– Pfu! o czem ja myślę i nad czem biadam! Jeszcze trochę, a nabiorę do siebie obrzydzenia takiego, że chyba w łeb sobie palnę, aby przynajmniej z jednej poczwary świat oczyścić!

Istotnie uczuł do siebie obrzydzenie, złagodzone wkrótce rozwagą, że jednak w trwodze i trosce o przyszłość nie chodziło mu naprawdę o Aurorę lub Irmę, ale o kawałek, o pewny kawałek chleba, i tyle przynajmniej suty, aby nie potrzebował liczyć się, jak sknera, z każdym przełkniętym kąskiem. Gdyby w karjerze posunął się naprzód i posiadł egzystencję szerszą, swobodniejszą, pozbyłby się najpewniej smutków i nieukontentowań, które go teraz napadają, jak babskie spazmy. Ożeniłby się zapewne i życie wypełnione uczuciami rodzinnemi, ujęte w karby obowiązków, przyniosłoby mu sumę zadowolenia, zupełnie wystarczającą. Myśl o ożenieniu przychodziła mu do głowy nie po raz pierwszy. Uczuwał potrzebę przywiązania się do kogoś i posiadania obok siebie istoty miłej i przywiązanej. W samotności i w świecie bywało mu coraz częściej zimno i pusto. Mętnie wyrozumiewał, że chłód pochodził z serca, które, lubiąc mnóstwo rzeczy, nie kochało nic i nikogo. Niewiele zastanawiał się nad tem, lecz nierzadko, choć przelotnie myślał, że musi przecież mieć kiedyś kogoś kochanego, kochającego, prawdziwie blizkiego, swego. Ale były dwie przeszkody. Najprzód, sprzeciwiały się temu stanowczo warunki materjalne, dla niego jednego nawet niewystarczające. Następnie, w wyobraźni jego, kędyś u jej szczytu, jakby pod jej niebem, unosił się typ kobiety, który mógłby obudzić w nim tkliwość i ufność, których pokłady nienaruszone leżały na dnie jego serca, wzruszanego często, lecz płytko i nietrwale. Nie określał przed sobą tego typu w rysach jasnych i stałych; ale wiedział, że musiało to być coś dziewiczego i słodkiego, rozumnego i prawego, coś z licem, jakby wyśnionem niegdyś, bladawem, wrażliwem, z parą oczu dobrych, czasem gorejących, a czasem łzą oszklonych. Kobiety, któraby taki typ urzeczywistniała, nie było w otoczeniu jego. Raz tylko, niegdyś, przyśniła mu się i potem nigdy już takiej nie spotkał. Nic to: gdyby tylko polepszył się los jego, gdyby warunki życia stały się szerszemi, a przyszłość pewniejszą, rozejrzałby się po świecie, możeby znalazł taką i stał się szczęśliwym. Bo co teraz, to czuje się tak znudzonym, stęsknionym, a często i niespokojnym, jakby mu brakowało czegoś, co jest dla człowieka najważniejszem, najkonieczniejszem…

Z tem wszystkiem godzina już późna i do baronowej na wieczór jechać musi. Nie widział jej od paru miesięcy. Odbywała wycieczkę w strony rodzinne swoje i jego, gdzie miała do załatwienia jakąś sprawę majątkową: odbierała jakiś spadek, sprzedawała jakiś folwark, czy coś podobnego. Niewiele obchodziła go przyczyna, dla której puściła się w tę dość daleką podróż i nie dowiadywał się o niej bardzo. Odkąd wróciła, nie widział jej jeszcze. Był u niej parę razy, ale w domu nie zastał: oddawała wizyty powitalne, krzątała się około urządzania dzisiejszego wieczoru, wynagradzała sobie żałosną stratę czasu, poniesioną przez dwumiesięczną nieobecność w stolicy. Śmiech go brał na myśl o tem, co ta kobieta robić mogła na wsi przez całe dwa miesiące! Toż to musiały być desperacje i nudy śmiertelne! Wczoraj otrzymał od niej bilecik zapraszający z przypiskiem, który go zaciekawił. „Mam dla ciebie nowinę bardzo ważną i pomyślną; ale nie dowiesz się o niej gdzieindziej, jak tylko w moim małym saloniku, na kozetce, którą znasz, za parawanikiem chińskim, który lubisz. No, spodziewam się, że mi podziękujesz, bo nowina piękna. Już niedługo, a będziesz mógł mieć sam tyle parawaników chińskich, ile tylko dusza zażąda!” Przebiegłszy oczyma ten dopisek, zrazu machnął ręką i pomyślał: „pewno jakieś głupstwo!” Bo jej ważne nowiny zawsze były w tym rodzaju: „wiesz? urządzamy kulig o dziesięć wiorst za miasto, albo: w operze śpiewać będzie ten sławny Tromtadroni! albo: ta M., czy N. zakochała się w tobie, aż głowa jej się kręci!” A jego, te kuligi, Tromtadrony i kręcenie się głowy M. albo N. obchodziły najczęściej tyle, ile śniegi zeszłorocznej zimy. Jednak tym razem było chyba coś innego, bo cóż znaczy oznajmienie, że będzie mógł wkrótce posiadać tyle parawaników chińskich, ile tylko zażąda. Parsknął śmiechem. Ogromnie komicznem wydało mu się wyobrażenie o duszy, żądającej parawaników chińskich. Alboż to dusze żądają rzeczy w tym rodzaju? Zresztą, co prawda, są i takie, bardzo zabawne i może najszczęśliwsze.

Zadzwonił. Chłopakowi niedorosłemu, który wbiegł na odgłos dzwonka, rozkazał futro sobie podać i drzwi mieszkania na klucz zamknąć. Nie miał lokaja; pomimo pensji znacznej, nie był w stanie go opłacać. Usługiwał mu na zapotrzebowanie syn stróża tej kamienicy pokaźnej, ozdobnej, przy jednej z ulic głównych stojącej, w której znajdowało się jego mieszkanie, także pokaźne, ozdobne, choć przez niego samego silnie krytykowane.

Na schodach baronowej szerokich, rzęsiście oświetlonych, dywanami wysłanych, zobaczył dwie kobiety, które, wyprzedzając go nieco, w białych okryciach wstępowały po stopniach schodów, powoli, równo, jakby po strudze światła płynęły w górę. Poznał je zaraz, poskoczył i prawie w mgnieniu oka obok nich się znalazł. Natychmiast też rozpoczęła się rozmowa żywa i wesoła, której słówka, uśmiechy, spojrzenia, nasuwały przypuszczenie „kręcenia się głowy”. I naprawdę, wysoka brunetka z rysami trochę ptasiemi i gwiazdą brylantową w czarnych jak noc włosach, była tą M., o której niedawno baronowa oznajmiała krewnemu nowinę wielką: „wiesz? M. kocha się w tobie, aż jej się głowa kręci!” Patrząc w tej chwili na Romana, można było zrozumieć to „kręcenie się” za sprawą jego głowy tej i innych. Smutki, tęsknoty, niepokoje, rozmyślania, zamknął na klucz w mieszkaniu opuszczonem i nie był teraz niczem innem, jak ładnym, wytwornym chłopcem, uradowanym z miłego spotkania, rumianemi usty uśmiechającym się do czarnych oczu, które z upodobaniem patrzyły na niego z pod brylantowej gwiazdy. Było to zupełnie szczere. Bardzo widoczna sympatja kobiety powabnej i zajmującej w świecie stanowisko dość wysokie, sprawiała mu przyjemność podwójną. Lubił patrzeć w jej czarne, ogniste oczy i lubił, gdy widziano, że ona mu pozwala patrzeć w nie inaczej, niż wszystkim innym. Zrobiło się mu wesoło i przyjemnie. U samych drzwi baronowej właścicielka czarnych oczu i brylantowej gwiazdy, jakby nagle przypominając sobie o czemś, żywo przemówiła.