1 Część pierwsza Minione dni. 1897 1. Dobry duch Minione dni. Idris, 1899 2. Popioły róż 3. Żywa ręka Minione dni. Cirenworth Hall, 1900 4. Zbrzydły cienie 5. Zapadła noc Minione dni. Idris, 1900 6. Nikt się nie raduje Minione dni. Idris, 1900 7. Dźwięcznie płyną słowa 8. Kraj nie-obcy 9. Wino – senny zgon Minione dni. Paryż, 1902 10. Lojalność wiąże 11. Zaklęcia i talizmany 12. To koniec 13. Błękitna ruina 14. W jaskini lwa
2 Część druga 15. Pokój Szeptów 16. Legion Minione dni. Cirenworth Hall, 1900 17. Morza wołanie Minione dni. Londyn, Grosvenor Square, 1901 18. Ciemność się kłębi 19. Wszędzie będzie piekło 20. Dla tych, co nie są bogami Minione dni. Cirenworth Hall, 1898 21. Jak świeca się spalę 22. Zasady narzeczeństwa 23. Nikt, kto kocha
3 Epilog. Chiswick House, Londyn
4 Uwagi do tekstu
5 Przypisy
Tytuł oryginału: Chain of Gold. The Last Hours – Book One
Copyright © 2020 by Cassandra Clare, LLC
Copyright for the Polish translation © 2021 by Wydawnictwo MAG
ISBN 978-83-66712-36-2
Wydanie III
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Cliff Nielsen
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63
04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Dressler Dublin sp. z o. o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Maz.
tel. 22 733 50 10
www.dressler.com.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Clary (tej prawdziwej)
„Był to pamiętny dla mnie dzień i wywołał we mnie wielką zmianę. Niejednemu się to w życiu przydarza. Gdybyśmy mogli wymazać taki dzień ze swego życia — jak bardzo zmieniłby się bieg jego! Zatrzymaj się, czytelniku, na chwilę i pomyśl o długim łańcuchu z żelaza i złota, z cierni i kwiatów, który by cię nigdy nie oplątał, gdybyś nie dał utworzyć się jego pierwszemu ogniwu w tym pamiętnym dniu”.
Charles Dickens, Wielkie nadzieje (przeł. Antoni Mazanowski)
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Minione dni 1897
Lucie Herondale miała dziesięć lat, gdy pierwszy raz spotkała chłopca w lesie.
Wychowywała się w Londynie i takie miejsce jak Brocelind przerastało jej wyobrażenia. Las otaczał rezydencję Herondale’ów ze wszystkich stron, czubki drzew pochylały się ku sobie jak nieufni rozmówcy szepczący sobie do uszu. Latem były ciemnozielone, jesienią przypominały wypolerowane złoto. Dywan mchów pod stopami był niesamowicie zielony i miękki – ojciec powiedział jej, że na jego poduszkach nocą śpią faerie, a z kwiatów podobnych do białych gwiazd, które rosły tylko w ukrytej krainie Idrisu, wyrabiano bransoletki i pierścienie na ich delikatne dłonie.
James, rzecz jasna, powiedział jej, że faerie nie mają żadnych poduszek, śpią pod ziemią i porywają nocą niegrzeczne małe dziewczynki. Lucie nadepnęła mu za to na stopę, dlatego tata porwał ją na ręce i zaniósł do domu, zanim wyniknęła z tego poważniejsza walka. James wywodził się ze starodawnego i szlachetnego rodu Herondale’ów, ale to nie znaczyło, że pociągnięcie młodszej siostry za warkocze, kiedy wymagają tego okoliczności, jest poniżej jego godności.
Pewnej nocy jasno świecący księżyc obudził Lucie. Blask wlewał się do jej pokoju niczym mleko, malując się białymi prążkami na łóżku i wypolerowanej drewnianej podłodze.
Zsunęła się z łóżka i wyszła przez okno, lądując delikatnie na kwietnej rabacie. To była letnia noc, więc nie marzła w koszuli nocnej.
Skraj lasu, tuż za stajniami, gdzie trzymano ich konie, wyglądał, jakby się jarzył. Pomknęła w jego stronę jak mały duch. Gdy sunęła między drzewami, jej stopy w rannych pantoflach prawie nie zostawiały śladów na mchu.
Początkowo zabawiała się robieniem wianków z kwiatów i wieszaniem ich na gałęziach. Potem udawała, że jest Śnieżką uciekającą przed myśliwym. Biegła przez plątaninę drzew, odwracała się nagle i nabierała gwałtownie powietrza, przykładając teatralnym gestem grzbiet dłoni do czoła. „Nie zabijesz mnie” – mówiła – „bo w moich żyłach płynie królewska krew i pewnego dnia zostanę dwa razy potężniejszą królową od mojej macochy. I każę ściąć jej głowę”.
Później pomyślała, że być może nie zapamiętała zbyt dokładnie opowieści o Śnieżce.
Mimo to świetnie się bawiła i dopiero po czwartym albo piątym biegu przez las zdała sobie sprawę, że zabłądziła. Nie widziała już przez drzewa znajomego kształtu rezydencji Herondale’ów.
Spanikowana zaczęła obracać się w miejscu. Las nie wydawał się już magiczny. Zamiast tego drzewa pochylały się nad nią jak groźne duchy. Wydało jej się, że słyszy dźwięk nieziemskich głosów w szeleście liści. Napłynęły chmury i zakryły księżyc. Znalazła się sama w ciemności.
Lucie była dzielna, ale miała raptem dziesięć lat. Zaszlochała słabo i ruszyła biegiem w kierunku, który uznała za właściwy. Jednakże las tylko pociemniał, a ciernie stawały się coraz bardziej splątane. Jeden zaczepił o jej koszulę nocną i ją rozdarł. Lucie potknęła się…
I upadła. Miała wrażenie, że spada jak Alicja do Krainy Czarów, chociaż trwało to dużo krócej. Przekoziołkowała i uderzyła o mocno ubitą ziemię.
Usiadła z jękiem. Leżała na dnie okrągłej wykopanej w ziemi dziury. Ściany jamy były gładkie i wznosiły się na kilka stóp – krawędź znajdowała się daleko poza zasięgiem jej rąk.
Próbowała wbijać palce w otaczające ją ściany z ziemi i wspiąć się, jakby wchodziła po drzewie, ale ziemia była miękka i kruszyła się pod jej rękami. Po piątym razie, kiedy spadła z powrotem na dno jamy, spostrzegła coś białego, co lśniło w pionowej ścianie. Miała nadzieję, że to korzeń, który pomoże jej we wspinaczce, więc rzuciła się do niego, wyciągnęła rękę, żeby go złapać…
Ziemia odpadła, odsłaniając biały przedmiot. Niestety to nie był korzeń, ale biała kość. W dodatku to nie była zwierzęca kość…
– Nie krzycz, bo je tu ściągniesz – rozległ się głos nad nią.
Lucie odchyliła głowę i popatrzyła. Nad jamą pochylał się chłopiec. Był starszy od jej brata Jamesa, miał może szesnaście lat. Miał cudną melancholijną twarz i proste czarne włosy, które ani odrobinę się nie kręciły. Ich koniuszki prawie dotykały kołnierzyka koszuli.
– Kogo? – zapytała Lucie, opierając pięści na biodrach.
– Faerie – odpowiedział. – To jedna z ich pułapek. Zwykle łapią w nie zwierzęta, ale bardzo by się ucieszyły, gdyby zamiast tego znalazły w pułapce dziewczynkę.
Lucie aż zatkało.
– Chcesz powiedzieć, że mnie zjedzą?
Roześmiał się.
– Wątpię, ale mogłabyś skończyć, usługując arystokratom faerie przez resztę życia w krainie pod wzgórzem. Nigdy więcej nie zobaczyłabyś swojej rodziny.
Poruszył znacząco brwiami.
– Nie próbuj mnie nastraszyć.
– Zapewniam cię, że mówię jedynie prawdę – odpowiedział. – Nie zniżyłbym się nawet do półprawdy.
– I nie wygłupiaj się – zbeształa go. – Jestem Lucie Herondale. Mój ojciec to Will Herondale i jest bardzo ważną osobą. Jeśli mnie uratujesz, dostaniesz nagrodę.
– Herondale? Ależ ja mam szczęście.
Chłopak westchnął i przysunął się do brzegu jamy. Wyciągnął rękę do Lucie. Spostrzegła bliznę na grzbiecie jego prawej dłoni. Paskudną, jakby się popatrzył.
– Wyskakuj.
Lucie złapała go za nadgarstek obiema rękami. Chłopak wyciągnął ją z jamy z zaskakującą siłą. Chwilę potem oboje stali obok dziury. Teraz Lucie lepiej go widziała. Był starszy, niż myślała, i miał na sobie wieczorowy strój. Księżyc znowu wyszedł, więc widziała, że chłopak ma zielone oczy w odcieniu leśnego mchu.
– Dziękuję – oznajmiła sztywno.
Otrzepała koszulę nocną. Była cała uwalana ziemią.
– Chodźmy – zaproponował łagodnie nieznajomy. – Nie bój się. O czym porozmawiamy? Lubisz opowieści?
– Uwielbiam – odpowiedziała Lucie. – Kiedy dorosnę, zostanę znaną pisarką.
– To brzmi cudownie – odparł chłopiec. W jego głosie pojawiła się marzycielska nuta.
Ruszyli ścieżką wśród drzew. Chłopak robił wrażenie, jakby wiedział, dokąd iść, jakby dobrze znał las. Pewnie jest odmieńcem, domyśliła się Lucie. Tak dużo wiedział o faerie, chociaż ewidentnie nie był jednym z nich. Ostrzegł ją, by nie dała się porwać przez faerie, bo pewnie właśnie to przydarzyło się jemu. Nie zamierzała o tym wspominać, żeby go nie zawstydzać – być odmieńcem, zostać zabranym od własnej rodziny, to musiało być straszne. Zamiast tego wciągnęła go w rozmowę o księżniczkach z bajek i o tym, która z nich jest najlepsza. Miała wrażenie, że w okamgnieniu znaleźli się z powrotem w ogrodzie przy rezydencji Herondale’ów.
– Myślę, że z tego miejsca księżniczka trafi już sama do zamku – powiedział chłopiec, kłaniając się.
– O, tak – odpowiedziała Lucie, patrząc na okno swojej sypialni. – Myślisz, że się zorientują, że wyszłam?
Roześmiał się i odwrócił, żeby odejść. Zawołała za nim, kiedy doszedł do bramy.
– Jak masz na imię? Ja się przedstawiłam. A jak ty się nazywasz?
Wahał się chwilę. Pośród nocy składał się z samej czerni i bieli, jak ilustracja z jednej z jej książek. Ukłonił się nisko i z wdziękiem, w sposób, w jaki kiedyś kłaniali się rycerze.
– Nie zabijesz mnie, bo w moich żyłach płynie królewska krew i pewnego dnia będę dwa razy potężniejszy od królowej – powiedział. – I każę ściąć jej głowę.
Lucie aż sapnęła z oburzenia. Podsłuchiwał ją, gdy bawiła się w lesie? Jak śmiał sobie z niej żartować! Uniosła pięść, zamierzając mu pogrozić, ale on już zniknął pośród nocy, zostawiając za sobą tylko śmiech.
Minie sześć lat, nim Lucie znowu go zobaczy.
1 Dobry duch
„Tak samo widma naszych własnych pragnień stają pomiędzy nami a dobrym duchem naszych myśli i światło jego zaćmiewają”1.
Charles Dickens, Barnaba Rudge
James Herondale właśnie walczył z demonem, gdy nagle został wciągnięty do piekła.
To nie był pierwszy raz i z pewnością nie będzie ostatni. Chwilę wcześniej klęczał przy krawędzi spadzistego dachu w centralnym Londynie, z wąskimi nożami do rzucania w obu rękach, i myślał o tym, jak obrzydliwe śmieci zbierają się w mieście. Poza ziemią, pustymi butelkami po dżinie i zwierzęcymi kośćmi w rynnie poniżej jego lewego kolana niewątpliwie utknął martwy ptak.
Jakże wytworne jest życie Nocnych Łowców, doprawdy. Chociaż brzmi całkiem ciekawie, pomyślał James, patrząc w pusty zaułek w dole – w wąską przestrzeń zawaloną śmieciami i słabo oświetloną księżycowym światłem. Specjalna rasa wojowników, potomków anioła, obdarzonych mocami, które pozwalały im dzierżyć broń wykonaną z adamasu i nosić czarne Znaki świętych runów na ciele, które czyniły ich silniejszymi, szybszymi i bardziej śmiercionośnymi od każdego Przyziemnego. Runów, dzięki którym płonęli jasno pośród nocy. Nikt nigdy nie wspominał o tym, że można niechcący przyklęknąć na martwym ptaku, gdy czeka się na pojawienie się demona.
Krzyk poniósł się echem w zaułku. James znał ten dźwięk – głos Matthew Fairchilda. Skoczył z dachu bez chwili wahania. Matthew Fairchild był jego parabatai – jego towarzyszem w walce, wiązało ich braterstwo krwi. James przysiągł, że będzie go bronił, chociaż to nie miało znaczenia – i bez przysięgi oddałby życie za Matthew.
Spostrzegł rozmazaną plamę ruchu w końcu zaułka, w miejscu skrętu prowadzącego za wąski szereg domów. James obrócił się, kiedy demon wynurzył się z rykiem z cieni. Stwór miał prążkowane, szare ciało, zakrzywiony ostry dziób z zębami jak haki i rozczapierzone, podobne do zwierzęcych łap stopy z nierównymi szponami. Deumas, pomyślał ponuro James. Doskonale pamiętał, że czytał o tych demonach w jednej ze starych książek, jakie dał mu wuj Jem. Pod jakimś względem się wyróżniały. Były może wyjątkowo agresywne, a może niezwykle niebezpieczne? Co za ironia losu, gdyby po wielu miesiącach całkowitego braku demonicznej aktywności musiał natknąć się razem z przyjaciółmi akurat na jednego z najbardziej niebezpiecznych demonów.
A skoro już o przyjaciołach mowa – gdzie właściwie podziewali się jego przyjaciele?
Deumas znowu ryknął i rzucił się na Jamesa. Ślina sączyła mu się z pyska długimi, zielonkawymi pasmami śluzu.
James wziął zamach gotowy rzucić nożem. Demon na chwilę skupił na nim wzrok. Ślepia skrzyły mu się zielenią i czernią, były napełnione nienawiścią, która nagle zamieniła się w coś innego.
W coś, co przypominało rozpoznanie. Tyle że demony, a przynajmniej te poślednie, nie rozpoznawały ludzi. To były agresywne zwierzęta, którymi kierowały czysta chciwość i nienawiść. Kiedy zaskoczony James zawahał się, ziemia pod nim się szarpnęła. Zdążył tylko pomyśleć „O nie, tylko nie teraz”, zanim świat poszarzał i zapadła cisza. Budynki wokół niego zamieniły się w nierówne cienie, a niebo w czarną jaskinię przeszywaną białymi błyskawicami.
Zacisnął dłoń na nożu, ale nie na rękojeści, tylko na ostrzu. Ból był jak policzek wymierzony w twarz, który wyrwał go ze stuporu. Świat powrócił gwałtownie wraz ze wszystkimi kolorami i dźwiękami. James ledwie zdążył zauważyć, że deumas leci, wyciągając ku niemu szpony, kiedy sznury przecięły powietrze, oplotły nogi demona i szarpnęły go do tyłu.
Thomas! – pomyślał James i rzeczywiście jego niezwykle wysoki przyjaciel pojawił się za deumasem uzbrojony w bolę. Za nim stał Christopher z łukiem i Matthew z serafickim nożem błyszczącym w dłoni.
Deumas uderzył o ziemię z kolejnym rykiem i w tej samej chwili James rzucił nożami. Jeden wbił się w gardło demona, a drugi w czoło. Oczy uciekły potworowi w głąb czaszki, jego ciałem wstrząsnęły spazmy i nagle James przypomniał sobie, co czytał na temat deumasów.
– Matthew… – zaczął, ale w tej samej chwili demon eksplodował, zalewając Thomasa, Christophera i Matthew posoką i przypalonymi kawałkami czegoś, co można opisać tylko słowem „maź”.
Paskudzą, przypomniał sobie poniewczasie James. Deumasy słynęły z tego, że zostawiały po sobie wyjątkowy bałagan. Większość demonów znikała, umierając. Niestety nie deumasy.
Deumasy wybuchały.
– Jak…? Co…? – wyjąkał Christopher, któremu ewidentnie zabrakło słów. Śluz ściekał mu ze szpiczastego nosa i okularów w złotych oprawkach. – Ale jak…?
– Chcesz zapytać, jak to możliwe, że wreszcie wytropiliśmy ostatniego demona w Londynie i musiał się on okazać najbardziej obrzydliwym spośród demonów? – James był zdziwiony, jak zwyczajnie brzmi jego głos. Już otrząsnął się z tego, że przelotnie zobaczył królestwo cieni. Przynajmniej jego ubranie pozostało nietknięte, demon zapaskudził głównie drugi koniec zaułka. – Nie naszą rzeczą pytać dlaczego, Christopherze.
James miał wrażenie, że przyjaciele patrzą na niego z pretensją. Thomas przewrócił oczami. Ocierał się chusteczką, która już była przypalona i uwalana w krwi demona, więc to niewiele pomogło.
Serafickie ostrze Matthew zaczęło trzaskać i przygasać. Nasączone anielską energią serafickie noże były bronią, której Nocni Łowcy często najbardziej ufali, ich najlepszą obroną przed demonami, ale zdarzało się, że gasły w nadmiarze demonicznej krwi.
– To oburzające – oznajmił Matthew, odrzucając zgaszone ostrze na bok. – Masz pojęcie, ile wydałem na tę kamizelkę?
– Nikt nie kazał ci wybierać się na patrol w stroju statysty do „Bądźmy poważni na serio” – odparł James, rzucając mu czystą chusteczkę. W tej samej chwili poczuł pieczenie w ręce. Miał krwawe rozcięcie na dłoni od ostrza noża. Zamknął pięść, żeby towarzysze tego nie zauważyli.
– Moim zdaniem nie wygląda jak statysta – odparł Thomas, który już skupił się na ocieraniu Christophera.
– Dziękuję – powiedział Matthew i skłonił się do niego lekko.
– Myślę, że jest ubrany jak główny bohater – uściślił z szerokim uśmiechem Thomas.
James nie znał nikogo, kto by miał bardziej życzliwą twarz i łagodniejsze piwne oczy. Co nie znaczyło, że kpienie z przyjaciół nie sprawiało Thomasowi przyjemności.
Matthew otarł chusteczką od Jamesa przybrudzone złote włosy.
– To pierwszy raz od roku, kiedy spotkaliśmy podczas patrolu prawdziwego demona, dlatego przypuszczałem, że kamizelka przetrwa ten wieczór. Zresztą żaden z was nie włożył stroju bojowego.
To prawda, że Nocni Łowcy zwykle polowali w odpowiednich strojach bojowych – w swego rodzaju elastycznych zbrojach z twardego, podobnego do skóry czarnego materiału odpornego na krew demonów, ostrza i temu podobne, ale wyraźny spadek demonicznej aktywności w mieście sprawił, że trochę mniej przejmowali się regułami.
– Thomas, przestań mnie wycierać – zaprotestował Christopher, wymachując rękami. – Powinniśmy iść do Tawerny i tam doprowadzić się do porządku.
Cała grupa mruknęła zgodnie. Kiedy ruszyli w drogę powrotną, idąc w kierunku głównej ulicy, James rozmyślał nad tym, że Matthew miał rację. Ojciec Jamesa, Will, często opowiadał mu o patrolach, na jakie chodził ze swoim parabatai, Jemem Carstairsem, teraz dla Jamesa po prostu wujem Jemem, podczas których musieli walczyć z demonami praktycznie każdej nocy.
James i pozostali młodzi Nocni Łowcy nadal obowiązkowo patrolowali ulice Londynu, szukając demonów, które mogłyby skrzywdzić populację Przyziemnych, ale w ciągu ostatnich kilku lat demony pojawiały się coraz rzadziej. I bardzo dobrze, rzecz jasna, a jednak… To było niewątpliwie dziwne. Jeśli idzie o resztę świata, demoniczna aktywność ani trochę się nie zmieniła, więc co wyróżniało Londyn?
Mimo później pory na ulicach było mnóstwo Przyziemnych. Żaden nawet nie zerknął na ubabranych Nocnych Łowców, gdy szli Fleet Street. Chronił ich czar, dzięki któremu pozostawali niewidoczni dla wszystkich, którzy nie mieli Widzenia.
To dziwne uczucie być otoczonym przez ludzi, którzy cię nie widzą, pomyślał James. Fleet Street była siedzibą gazet i sądów w Londynie, na każdym kroku stały jasno oświetlone puby wypełnione drukarzami, adwokatami i urzędnikami sądowymi, którzy pracowali do późna i pili do świtu. Na pobliski Strand wysypała się zawartość teatrów i sal rewiowych, hałaśliwe grupki elegancko ubranych młodych ludzi ze śmiechem goniły za ostatnimi omnibusami.
Policjanci też byli na patrolach, a ci mieszkańcy Londynu, którzy na swoje nieszczęście nie mieli domów, kucali, pomrukując, przy piwnicznych odpowietrznikach, z których buchało ciepłe powietrze – nawet w sierpniu noce bywały wilgotne i chłodne. Kiedy minęli grupkę takich przygarbionych postaci, James spostrzegł bladą skórę i błyszczące oczy wampira.
Odwrócił wzrok. Nie zajmował się Podziemnymi, dopóki nie łamali Prawa. W dodatku był zmęczony, mimo energii jaką dawały mu Znaki. Przerzucenie do tego innego świata pełnego szarego światła i czarnych, postrzępionych cieni zawsze go wyczerpywało. To mu się przydarzało od lat; wiedział, że miał na to wpływ krwi jego matki, czarownicy.
Czarownicy byli potomkami ludzi i demonów, mogli posługiwać się magią, ale nie mogli nosić runów ani posługiwać się adamasem – czystym, krystalicznym metalem, z jakiego wykonuje się stele i serafickie ostrza. Stanowili jedną z czterech gałęzi Podziemnych obok wampirów, wilkołaków i faerie. Matka Jamesa, Tessa Herondale, była właśnie kimś takim, tyle że jej matka nie była zwykłą kobietą, lecz Nocną Łowczynią. Sama Tessa potrafiła zmieniać swój wygląd i przybierać postać dowolnej osoby, żywej lub martwej. Takiej mocy nie miał żaden inny czarownik. Była niezwykła jeszcze pod jednym względem – czarownicy nie mogą mieć dzieci. Tessa stanowiła wyjątek. Wszyscy zastanawiali się, co to znaczy dla Jamesa i jego siostry, Lucie, pierwszych znanych wnuków demona i istoty ludzkiej.
Przez wiele lat wydawało się, że to dla nich nie ma żadnego znaczenia. Zarówno James, jak i Lucie mogli nosić Znaki i wyglądało na to, że mają takie same zdolności jak inni Nocni Łowcy. Oboje widzieli duchy, na przykład na stałe zamieszkujące Instytut gadatliwe widmo – Jessamine – ale to nie było nic niezwykłego w rodzinie Herondale’ów. Wydawało się, że oboje mogą okazać się cudownie normalni, a przynajmniej tak normalni, jak to możliwe w przypadku Nocnych Łowców. Zapomniało o nich nawet Clave – organizacja sprawująca władzę wśród Nocnych Łowców.
A potem James skończył trzynaście lat i pierwszy raz udał się do królestwa cieni. W jednej chwili stał na zielonej trawie, a w drugiej na zwęglonej ziemi. Podobnie spalone niebo rozciągało się nad nim. Poskręcane drzewa wyrastały z ziemi jak nierówne szpony szarpiące powietrze. Widział takie miejsca na drzeworytach w starych książkach. Wiedział, na co patrzy – na świat demonów. Piekło.
Zaraz potem wrócił gwałtownie na ziemię, ale jego życie już nigdy nie było takie samo. Przez lata żył w obawie, że w każdej chwili może znowu zostać wyrzucony do królestwa cieni. Zupełnie jakby niewidzialna lina łączyła go ze światem demonów i w każdej chwili mogła się napiąć, wyrywając go ze znajomego środowiska w miejsce wypełnione ogniem i popiołem.
Przez ostatnie kilka lat dzięki pomocy wuja Jema zaczął myśleć, że nad tym panuje. I dzisiejszy wieczór wstrząsnął nim, chociaż przeskok trwał tylko kilka sekund. Ulżyło mu, gdy zobaczył przed sobą Diabelską Tawernę.
Diabelska Tawerna rozgościła się przy Fleet Street pod numerem drugim obok szacownie prezentującej się drukarni. W przeciwieństwie do drukarni na Diabelską Tawernę rzucono czar ochrony, dzięki czemu Przyziemni nie widzieli jej ani nie słyszeli hałasów hulanek wylewających się przez okna i otwarte drzwi. Była zbudowana z muru pruskiego w tudorskim stylu, ale drewno próchniało i rozpadało się i całość trzymała się razem tylko dzięki zaklęciom czarowników. Za barem stał właściciel, wilkołak imieniem Ernie, który nalewał piwo do kufli, klientelę stanowiła mieszanina pixie, wampirów, likantropów i czarowników.
Normalnie Nocnych Łowców powitano by w takim miejscu raczej chłodno, ale klienci Diabelskiej Tawerny przywykli do chłopców. Przywitali Jamesa, Christophera, Matthew i Thomasa okrzykami i kpinami. James został w pubie, żeby wziąć drinki od barmanki Polly, a reszta poszła na górę do swoich pokojów, zostawiając na schodach ślady z demonicznej krwi.
Polly była wilkołakiem i zaopiekowała się chłopcami, kiedy James pierwszy raz wynajął pokoje na poddaszu trzy lata temu. Chciał zapewnić im kryjówkę, do której mógłby wycofać się z przyjaciółmi bez stojących im nad karkiem rodziców. To ona pierwsza zaczęła ich nazywać Wesołymi Złodziejaszkami przez skojarzenie z Robin Hoodem i jego drużyną. James podejrzewał, że on jest Robinem z Locksley, a Matthew – Willem Scarlet. Thomas bez wątpienia był Małym Johnem.
Polly zachichotała.
– Prawie was nie poznałam, kiedy przywlekliście się tutaj wysmarowani tym czymś, jakkolwiek to nazywacie.
– To ichor – powiedział James, biorąc od niej butelkę reńskiego wina. – Posoka demonów.
Polly zmarszczyła nos, przerzucając mu przez ramię kilka mocno przechodzonych ściereczek kuchennych. Dała mu dodatkową, którą przyłożył do rozcięcia na dłoni. Przestało już krwawić, ale nadal bolało.
– Niech to diabli.
– Minęły wieki, odkąd widzieliśmy demona w Londynie – powiedział James. – Możliwe, że zareagowaliśmy nieco wolniej, niż powinniśmy.
– Pewnie za bardzo się boją, żeby się tu pokazać – odparła życzliwie Polly, odwracając się po kieliszek dżinu dla stałego bywalca Picklesa, który był kelpie.
– Boją się? – powtórzył James, nieruchomiejąc. – Czego się boją?
Polly też zamarła.
– Och, niczego – odparła i odeszła pośpiesznie na drugi koniec baru.
James poszedł na górę, marszcząc czoło. Podziemni bywali czasem tajemniczy.
Gdy już pokonał dwa ciągi skrzypiących schodów, znalazł się przed drewnianymi drzwiami, na których lata temu wycięto zdanie: „Ważne jest, jak człowiek żyje, nie jak umiera2. S.J.”.
James pchnął drzwi ramieniem i zastał Matthew i Thomasa już siedzących przy okrągłym stoliku pośrodku pokoju wyłożonego boazerią. Kilka okien o wypaczonych i zniszczonych przez czas szybach wychodziło na oświetloną ulicznymi latarniami Fleet Street; po drugiej stronie znajdował się budynek sądu królewskiego, ledwie widoczny na tle pochmurnego nocnego nieba.
Ten pokój był lubianym i znajomym miejscem o podniszczonych ścianach, ze sfatygowanymi meblami i małym ogniem płonącym na kominku. Na kominku stało popiersie Apolla, któremu dawno temu utrącono nos. Pod ścianami ustawiono regały z okultystycznymi książkami napisanymi przez przyziemnych magów – biblioteka Instytutu nie pozwalała na takie rzeczy, ale James je zbierał. Był zafascynowany myślą o tych, którzy nie narodzili się w świecie magii i cieni, a jednak tęsknili za nim tak mocno, że nauczyli się wyważać prowadzące do niego wrota.
Zarówno Thomas, jak i Matthew wytarli się już z krwi demona i mieli na sobie pogniecione, ale czyste ubrania, a ich włosy – ciemny blond w przypadku Thomasa i ciemnozłote w przypadku Matthew – nadal były wilgotne.
– James! – wykrzyknął Matthew na widok przyjaciela. Oczy miał podejrzanie błyszczące; na stole już stała do połowy opróżniona butelka brandy. – Czy widzę przed sobą butelkę taniego napitku?
James postawił wino na stole w chwili, gdy Christopher wynurzył się z małej sypialni na drugim końcu poddasza. Sypialnia znajdowała się już tam, zanim wynajęli pokoje; nadal stało tam łóżko, ale żaden ze Złodziejaszków nie korzystał z niego poza tym, że czasem się tam myli, przechowywali broń i ubrania na zmianę.
– James, myślałem, że poszedłeś do domu – powiedział z uśmiechem Christopher.
– A czemu, do licha, miałbym iść do domu? – James usiadł obok Matthew i rzucił ścierki od Polly na stół.
– Nie mam pojęcia, ale mogłeś – odparł Christopher, wyciągając krzesło. – Ludzie ciągle robią dziwne rzeczy. Mieliśmy raz kucharkę, która poszła na zakupy i znaleziono ją dwa tygodnie później w Regent’s Park. Została dozorczynią w zoo.
Thomas uniósł brwi. James i pozostali nigdy do końca nie wiedzieli, czy wierzyć w opowieści Christophera. Nie kłamał, ale kiedy tylko rzecz nie wiązała się ze zlewkami i próbówkami, to Christopher poświęcał jej zaledwie ułamek uwagi.
Christopher był synem ciotki Jamesa, Cecily i wuja Gabriela. Miał piękne rysy swoich rodziców, ciemnobrązowe włosy i oczy w kolorze, który można było porównać do koloru bzu. „U tego chłopaka tylko się marnują!” – często powtarzała Cecily i wzdychała jak męczennica. Christopher powinien mieć powodzenie u dziewcząt, ale grube szkła okularów zasłaniały większość jego twarzy i wiecznie miał proch strzelniczy za paznokciami. Większość Nocnych Łowców traktowała broń Przyziemnych z podejrzliwością albo w ogóle się nią nie interesowała – zastosowanie runów na metalu lub pociskach sprawiało, że proch się nie zajmował, a broń bez runów do niczego się nie przydawała w walce z demonami. Christopher jednak miał obsesję na jej punkcie – uważał, że można broń zapalającą przystosować do potrzeb Nefilim. James musiał przyznać, że pomysł umieszczenia działa na dachu Instytutu brzmiał dość kusząco.
– Twoja dłoń – odezwał się nagle Matthew, pochylając się i skupiając spojrzenie zielonych oczu na Jamesie. – Co się stało?
– To tylko rozcięcie – odpowiedział James.
Rana przebiegała ukośnie przez dłoń. Kiedy Matthew wziął go za rękę, srebrna bransoletka na prawym nadgarstku Jamesa zadzwoniła o butelkę wina na stole.
– Powinieneś był mi powiedzieć – zbeształ go Matthew, sięgając do kamizelki po stelę. – Zająłbym się tym od razu w zaułku.
– Zapomniałem.
Thomas, który przesuwał palcem po krawędzi kieliszka, ale nie pił, zapytał:
– Coś się stało?
Thomas był denerwująco spostrzegawczy.
– To była tylko króciutka chwila – odparł niechętnie James.
Wygodne formaty do pobrania