– Cymbał! – woła, pokazując w nie palcem. – Patrzcie na cymbała! Czyż ktoś się w ogóle wyprowadza kiedy ze Starego Domu? Czyż można się w ogóle wyprowadzić? To człowiek szalony, człowiek niebezpieczny… rewolucjonista!
Z drzwi głównych wychodzi komisja, która była na strychu. Jest ich kilkunastu. Najgrubszy, widocznie prezes, wyłazi z trudem na beczkę kapusty. Jakaż to dostojna postać!
Tamci, obradujący przed chwilą, cofają się półkolem, by zrobić miejsce mówcy.
– Panowie! – zaczyna prezes komisji.
Wtem z brzękiem otwiera się okno w suterynie. Słychać zmieszane głosy. Odbywa się jakieś zgromadzenie. Widać głowy, ciżba, mrok w sali podziemnej.
– Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi. Grunt rozmoczyła fala gorzkich łez. Nie dziwcie się tedy, że pękają sklepienia, że się rysują groźnie plafony z drzewa fiołkowego, cudnymi obrazami pokryte. Nie dziwcie się temu wy, którzy poszukujecie zła, by je usunąć i wy, którzy poszukujecie zła, by je utrwalić… Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi.
Takie słowa leciały z suteryny.
– Panowie! – wołał mówca z beczki. – Zaszczycony wyborem na prezesa komisji dla badania ewentualności prawdopodobieństwa przypuszczenia, jakoby czcigodny, kryjący głowy długich pokoleń, dach waszego Starego Domu miał się znajdować w stanie niezupełnie odpowiednim…
– Błazeństwo! – ryknął ktoś z dołu. – Gadaj wyraźnie!
Z okna pierwszego piętra wyjrzała łysa głowa kierownika dobrego wychowania narodowego.
– A to co? – syknął. – A to co? Wszakże głos ma czcigodny prezes Trupia Czaszka!
– Panowie! – zaczął znów mówca. – Najskrupulatniejsze badania komisji, której mam zaszczyt przewodniczyć, wykazały, że właściwie wszelkie obawy, tylekroć wyrażane nie mają żadnego uzasadnienia!
– Wszakże cieknie straszliwie! – zagrzmiało z dołu.
– To niczego nie dowodzi! – ozwały się liczne głosy.
– Za pozwoleniem! – wołał prezes. – Nie przeczę wcale, że cieknie… nie o to idzie jednak…
– A o cóż?
– O zasadę niweczenia rzeczy czcigodnych, rzeczy świętych, w imię fałszywie pojętego postępu i rzekomej praktyczności.
– Precz z dachem! – wołano z dołu. – Niech go diabli biorą!
– Protestujemy!
– Panowie! Wchodzę in medias res2…
– Zrzucić dach!
– Panowie… pozwólcież… Komisja zbadała, że wprawdzie rzeczywiście dach Starego Domu…
– A widzisz pan… ha!
– Rzeczywiście wymaga pewnych… powiedzmy, ulepszeń… ale odrobina dobrej woli…
– Raczej nowych gontów!…
– Konopi wiecheć!…
– Dajcież mi mówić…
– Zgoła niepotrzebne… To sprawa architektów, nie polityków… precz z adwokatami! Gębą nie zatkasz pan dziury w dachu!
– Troszkę ufności! – błagał mówca.
– Absurd!
– Troszkę wiary w celową i troskliwą działalność rządu…
– Zrzućcież go raz z tej beczki!
– Tak… zrzućmy go! To dureń!
– Podaj się do dymisji! Rząd Trupiej Czaszki nie może się utrzymać, odmawiamy mu zaufania!
– Tak nie można! Tak nie można! To jest terror! Głosujmy!… Głosować!
Ponad zmieszane głosy wzbiło się czyjeś wołanie.
– Obywatele! Zapraszam wszystkich na wielkie zgromadzenie. Na porządku dziennym referat radcy Nietoperza pt. Więcej światła czyli O sposobie wyjęcia ścian bez dotykania ich. Metoda premiowana. Obywatele, stawcie się jak jeden mąż. Rzecz to niezmierzonej wagi społecznej. Wolność słowa i bijatyki po odczycie zagwarantowana. Przestrzegane też będzie jak najliberalniejsze traktowanie wszelakich nonsensów.
Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem prosto przed siebie.
Otoczyła mnie cisza leśnego ostępu, objął w ramiona chłód rozkoszny. Rzuciłem się wyczerpany na mech. Ciało legło spać zwolnione z ustawicznej, dręczącej konieczności odbierania tych wszystkich wrażeń, które niósł każdy dzień w Starym Domu przeżyty. Ogarnął je zaraz sen głęboki. Dusza zaś poszła w las przeżywać widzenie, które by nazwać można: Mare viriditatis3.