Za darmo

Zaginiona

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Zaginiona
Zaginiona
Darmowy audiobook
Czyta Magdalena Materek
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

ROZDZIAŁ 11

Kiedy Riley dotarła do Fredericksburga, było już bardzo ciemno. A noc nie zapowiadała się wesoło. Podjechała pod duży dom na prestiżowym przedmieściu i poczuła déjà vu. Niegdyś dzieliła ten dom z Ryanem i ich córką. Pozostawiła w nim wiele wspomnień, całkiem dużo dobrych. Ale miała też sporo niezbyt miłych. A niektóre naprawdę okropne.

Miała właśnie wysiąść i wejść, kiedy otworzyły się drzwi i wyszła z nich April. W jasnym świetle przedsionka pojawiła się sylwetka Ryana. Pomachał Riley od niechcenia. April pomaszerowała do auta, a on zawrócił i zamknął za sobą drzwi.

Riley wydawało się, że nimi trzasnął, ale złożyła to na karb przesłyszenia. Te drzwi zamknęły się na dobre dawno temu, a tamto życie już nie istniało. A prawda była taka, że nigdy tak naprawdę nie pasowała do tego bezbarwnego bezpiecznego świata porządku i rutyny. Jej serce było zawsze w akcji, gdzie królowały chaos, nieprzewidywalność i niebezpieczeństwo.

April usiadła na miejscu pasażera.

– Spóźniłaś się – wypaliła, krzyżując ramiona.

– Przepraszam – powiedziała Riley.

Chciała coś jeszcze dodać. Że naprawdę jej przykro. Nie tylko z powodu dzisiejszego wieczoru, nie tylko z powodu jej ojca, ale z powodu całego życia. Tak bardzo chciała być lepszą matką, być w domu, blisko April. Ale jej życie zawodowe zwyczajnie jej na to nie pozwalało.

Ruszyła.

– Normalni rodzice nie pracują cały dzień i całą noc – zaatakowała April.

Riley westchnęła.

– Mówiłam ci już, że… – zaczęła.

– Wiem – ucięła April. – Przestępcy nie mają wolnego. To żałosne, mamo.

Jechały w milczeniu. Riley była zbyt zmęczona, zbyt przytłoczona całym dniem, by rozmawiać. Nie wiedziała nawet, co mogłaby powiedzieć.

– Jak było u ojca? – zapytała w końcu.

– Do bani.

Odpowiedź była do przewidzenia. April zdawała się być ostatnio wkurzona na ojca jeszcze bardziej niż na matkę.

Znów zamilkły na dłuższą chwilę

A potem April dodała nieco łagodniej:

– Przynajmniej Gabriela tam jest. Zawsze to miło zobaczyć dla odmiany jakąś przyjazną twarz.

Riley uśmiechnęła się ostrożnie. Naprawdę lubiła Gabrielę, pochodzącą z Gwatemali kobietę w średnim wieku, która przez lata była ich gosposią. Zawsze cudownie odpowiedzialną i zrównoważoną, czego nie można było powiedzieć o Ryanie. Cieszyła się, że Gabriela wciąż jest obecna w ich życiu i że może opiekować się April, kiedy ta zostaje u ojca.

W drodze do domu Riley czuła niepohamowaną potrzebę komunikacji z córką. Tylko co powiedzieć, żeby do niej dotrzeć? Nie żeby nie rozumiała, jak się czuje się jej dziecko, zwłaszcza w taką noc, jak ta. Biedna dziewczyna, przewożona w tę i z powrotem pomiędzy domami rodziców, musiała zwyczajnie czuć się niechciana. Było to trudne dla czternastolatki, i tak już wkurzonej na mnóstwo rzeczy w swoim życiu. Na szczęście zgodziła się zostawać codziennie u ojca po lekcjach i czekać, aż Riley ją odbierze. Ale dziś, pierwszego dnia nowego układu, matka tak bardzo się spóźniła.

Riley prowadziła auto bliska łez. Nie przychodziło jej do głowy nic sensownego. Była najzwyczajniej zbyt wycieńczona. Zawsze była zbyt wycieńczona.

Kiedy dotarły do domu, April poszła bez słowa do siebie i głośno zamknęła drzwi. Riley przez chwilę stała w przedpokoju, a potem zapukała do córki.

– Wyjdź, skarbie – powiedziała. – Porozmawiajmy. Napijemy się mięty. Usiądźmy na chwilę w kuchni i porozmawiajmy. Albo w ogródku. Taki ładny wieczór. Szkoda go zmarnować.

– Śmiało, mamo, ale beze mnie – usłyszała. – Jestem zajęta.

Riley bezsilnie oparła się o futrynę.

– Cały czas powtarzasz, że spędzam z tobą zbyt mało czasu…

– Jest już po północy, mamo. Już późno.

Poczuła ucisk w gardle i napływające do oczu łzy. Nie mogła pozwolić sobie na płacz.

– Staram się, April – powiedziała. – Robię, co mogę. Pod każdym względem.

Zapadła cisza.

– Wiem – dobiegło w końcu z pokoju April.

A potem znów zapadła cisza.

Riley pożałowała, że nie widzi twarzy córki. Czyżby słyszała kroplę współczucia w jej słowach? Nie, raczej nie. A może to była złość? Tego też Riley nie podejrzewała. Zapewne się od siebie oddaliły. Po prostu.

Poszła do łazienki i wzięła długi gorący prysznic. Pozwoliła parze i spadającym kropelkom wymasować ciało, obolałe po długim i ciężkim dniu. Jeszcze zanim wyszła z kabiny i wysuszyła włosy, poczuła się fizycznie lepiej. Ale w głębi duszy wciąż czaiły się pustka i niepokój.

Riley wiedziała, że nie zaśnie.

Założyła kapcie i szlafrok i poszła do kuchni. Otworzyła szafkę i od razu zobaczyła niemal pełną butelkę whisky. Pomyślała, że naleje sobie podwójną.

– To niezbyt dobry pomysł – powiedziała do siebie stanowczo.

W jej obecnym stanie nie skończyłoby się na jednej szklaneczce. Przez całe sześć trudnych miesięcy nie pozwalała, by alkohol brał nad nią górę, więc i teraz nie mogła stracić kontroli.

W zamian zaparzyła sobie miętę.

A potem usiadła w salonie i zaczęła przeglądać teczkę wypełnioną zdjęciami i informacjami dotyczącymi trzech zabójstw.

Wiedziała już co nieco o ofierze sprzed sześciu miesięcy, z Daggett. O tej, o której już wiedzieli, że jest drugą z trzech zamordowanych kobiet. Eileen Rogers była matką dwójki dzieci, współwłaścicielką restauracji, którą prowadziła z mężem. Riley zlustrowała też, oczywiście, miejsce, w którym pozostawiono trzecią ofiarę, Rebę Frye. Odwiedziła nawet jej rodzinę, z narcystycznym senatorem włącznie.

Ale sprawa sprzed dwóch lat, z Belding, była dla niej nowa.

W trakcie lektury raportów Margaret Geraty zaczęła się jawić Riley jako najzwyklejsza kobieta, która niegdyś żyła i oddychała. Przeprowadziła się do Wirginii z północy stanu Nowy Jork i pracowała w Belding jako biegła rewidentka. Pozostawiła rodzinę, która nie licząc męża i dzieci, składała się z dwóch sióstr, brata i owdowiałej matki. Przyjaciele i bliscy mówili o niej, że była osobą o dobrym sercu, choć nieco odizolowaną, być może nawet samotną.

Popijając herbatę, Riley nie mogła przestać zastanawiać się nad tym, co działoby się teraz z Margaret Geraty, gdyby żyła. W wieku trzydziestu sześciu lat wciąż miała przed sobą wiele możliwości. Dzieci i mnóstwo innych spraw.

Poczuła dreszcz wywołany kolejna myślą. Zaledwie sześć tygodni temu historia jej własnego życia była przerażająco blisko finału w takiej właśnie teczce, jak ta leżąca teraz przed nią. Cała jej egzystencja mogła być równie dobrze sprowadzona do sterty okropnych zdjęć i biurowej prozy.

Zamknęła oczy, próbując odepchnąć natrętne wspomnienia, ale nie zdołała.

Skrada się przez ciemny dom. Słyszy drapanie pod podłogą, a potem krzyk o pomoc. Maca ściany i znajduje – niewielkie kwadratowe drzwi prowadzące do niskiej piwnicy. Oświetla wnętrze latarką.

Światło pada na przerażoną twarz.

– Przyszłam ci pomóc – mówi Riley.

– Przyszłaś! – płacze ofiara. – Dzięki Bogu, że przyszłaś!

Szybko przechodzi po klepisku do małej klatki w rogu. Mocuje się chwilę z zamkiem. W końcu wyjmuje scyzoryk i otwiera zamek siłą. Chwilę potem kobieta wyczołguje się z klatki.

Obie kierują się ku kwadratowi drzwi. Kobieta się wydostaje, ale Riley drogę ucieczki blokuje groźna męska postać.

Riley jest w pułapce, lecz ta druga ma szansę ucieczki.

– Biegnij! – krzyczy Riley. – Biegnij!

Wróciła do rzeczywistości.

Czy kiedykolwiek uwolni się od tego koszmaru?

Praca nad nową sprawą przepełnioną torturami i śmiercią nie ułatwi jej tego.

Może się zwrócić po pomoc tylko do jednej osoby. Mimo wszystko.

Riley wyjęła telefon i wystukała wiadomość do Marie.

„Hej. Nie śpisz?”.

Odpowiedź przyszła po kilku sekundach.

„Nie. Jak leci?”.

„Trochę roztrzęsiona. A ty?”.

„Nie mogę spać ze strachu”.

Riley chciała napisać coś, co poprawiłoby samopoczucie im obu. Jednak nagle korespondencja przestała jej wystarczać.

„Chcesz porozmawiać?, wystukała. Wiesz, porozmawiać, nie tylko popisać”.

Upłynęło kilka długich sekund, zanim doczekała się odpowiedzi.

„Nie, raczej nie”.

Minęła chwila, zanim zaskoczona Riley zrozumiała, że jej głos nie zawsze musi być dla Marie pocieszeniem. Czasem może przywoływać koszmarne wspomnienia.

Pamiętała słowa wypowiedziane przez nią podczas ostatniego spotkania. „Znajdź sukinsyna i zabij go”. Powtarzała je w głowie i przyszło jej na myśl, że jest jednak coś, co Marie być może chciałaby wiedzieć.

„Wróciłam do pracy”, napisała.

Marie pośpiesznie przelała słowa na klawiaturę.

„To dobrze! Tak się cieszę! Wiem, że to niełatwe. Jestem z Ciebie dumna. Jesteś taka dzielna!”.

Riley westchnęła. Wcale nie czuła się dzielna. A przynajmniej nie w tej chwili.

Marie pisała dalej.

„Dziękuję Ci. Jest mi lepiej, kiedy wiem, że znowu pracujesz. Może teraz zasnę. Dobranoc”.

„Trzymaj się”.

Riley odłożyła telefon. Ona także poczuła się lepiej. Jakkolwiek było, powrót do pracy był osiągnięciem. Powolutku zaczynała czuć się lepiej naprawdę.

Dopiła miętę, po czym poszła do łóżka. Poddała się zmęczeniu i szybko zasnęła.

Ma sześć lat i jest z mamą w sklepie z cukierkami. Cieszy się na myśl o tych wszystkich słodkościach, jakie mama ma jej kupić.

Podchodzi do nich jakiś człowiek. Wielki i straszny. Ma osłoniętą twarz – nylonową pończochą, taką jak te, które mamusia nosi na nogach. Wyciąga pistolet. Krzyczy do mamusi, żeby oddała mu portmonetkę. Ale mama jest tak przerażona, że nie jest w stanie się ruszyć. Nie może mu jej oddać.

On strzela jej w pierś.

Mama upada na podłogę, krwawiąc. Mężczyzna chwyta portmonetkę i ucieka.

 

Riley krzyczy i krzyczy. I krzyczy.

A potem słyszy głos mamy.

– Nic nie możesz zrobić, skarbie. Nie żyję i nic już na to nie poradzisz.

Riley jest nadal w sklepie z cukierkami, tym razem już całkiem dorosła. Mama stoi naprzeciwko niej, nad swoim własnym martwym ciałem.

– Musisz do mnie wrócić! – płacze Riley.

Mama uśmiecha się smutno.

– Nie mogę – mówi. – Umarli nie wracają.

Riley poderwała się gwałtownie. Oddychała ciężko, wyrwana z koszmaru jakimś łoskotem. Rozejrzała się, zdenerwowana. W domu panowała kompletna cisza.

Była jednak pewna, że coś słyszała. Coś przy drzwiach.

Wiedziona instynktem zerwała się z łóżka na równe nogi. Wyjęła z szafki nocnej latarkę i pistolet i powoli skierowała się w stronę wejścia do domu.

Przez szybę w drzwiach nie zobaczyła niczego. Wokół panowała cisza.

Riley zebrała się w sobie i otworzyła gwałtownie, kierując światło latarki na zewnątrz.

Nikogo.

Snop światła wyłowił coś na werandzie. Kilka rozrzuconych kamyków. Czyżby ktoś rzucał nimi w drzwi? Czy to był ten hałas?

Riley wytężyła umysł, próbując sobie przypomnieć, czy kamyki już były, kiedy wróciła do domu. Półprzytomna nie mogła tego stwierdzić z całą pewnością.

Stała nieruchomo jeszcze przez kilka chwil, ale nie zauważyła nic więcej.

Zamknęła dom na klucz i pomaszerowała krótkim korytarzem do siebie. Na jego końcu, zaskoczona, zobaczyła uchylone drzwi do pokoju April.

Otworzyła je na oścież i zajrzała do środka.

Serce waliło jej jak młotem.

April zniknęła.

ROZDZIAŁ 12

– April! – krzyczała Riley. – April!

Pognała do łazienki. Tam też nie było jej córki.

Biegała desperacko po domu, otwierając drzwi, zaglądając do każdego pokoju i każdej szafy. Bez skutku.

– April! – krzyknęła znowu.

Poczuła w ustach znajomy gorzki smak żółci. Smak grozy.

Aż wreszcie w kuchni poczuła dziwny zapach wślizgujący się przez otwarte okno. Pamiętała go jeszcze z czasów college’u.

Strach odpłynął. Zastąpiła go smutna irytacja.

– O Jezu! – mruknęła Riley, czując ogromną ulgę.

Otworzyła z hukiem drzwi do ogrodu i w poświacie wczesnego poranka ujrzała córkę. April siedziała w piżamie przy starym stoliku piknikowym. Wyglądała na zmieszaną i zażenowaną.

– Czego chcesz, mamo? – zapytała.

Riley przemierzyła ogródek długimi susami, z wyciągniętą przed siebie dłonią.

– Oddawaj! – zażądała.

April nieudolnie próbowała zrobić niewinną minę.

– Oddawać co?

W głosie Riley więcej było złości niż smutku.

– Skręta, którego palisz. I proszę cię, przestań kłamać.

– Zwariowałaś? – April ze wszystkich sił starała się, by w jej głosie zabrzmiało święte oburzenie. – Nic nie paliłam. Zawsze myślisz o mnie to, co najgorsze, mamo. Wiesz?

Riley zauważyła, że jej córka siedzi zgarbiona.

– Przesuń nogę – powiedziała.

– Co? – April udała, że nie dosłyszy.

Riley wskazała na podejrzaną stopę.

– Odsuń.

Niezadowolona April westchnęła, ale wykonała polecenie. Jak można się było spodziewać, jej kapeć ukrywał świeżo zgniecionego skręta. Unosiła się z niego smużka dymu o niezwykle mocnym zapachu.

Riley pochyliła się i podniosła.

– A teraz oddawaj resztę.

April wzruszyła ramionami.

– Resztę czego?

Głos Riley zaczynał drżeć.

– April, mówię serio. Nie kłam, proszę.

Dziewczyna wywróciła oczami i sięgnęła do kieszeni piżamy. Wyjęła świeżego skręta.

– Na miłość boską, masz! – Wręczyła go matce. – Tylko mi nie mów, że sama go nie wypalisz, jak nadarzy się okazja.

Riley schowała oba jointy w kieszeni szlafroka.

– Coś jeszcze? – zapytała stanowczo.

– To wszystko, co mam! – odpysknęła April. – Nie wierzysz mi? Przeszukaj mnie, śmiało. Przeszukaj mój pokój. Wszystko przeszukaj. Nie mam nic więcej.

Riley dygotała. Z trudnością utrzymywała emocje na wodzy.

– Skąd to masz?

April wzruszyła ramionami.

– Cindy mi dała.

– Kto to jest Cindy?

Dziewczyna roześmiała się cynicznie.

– Nie wiesz. No bo i skąd masz wiedzieć? Nie wiesz zbyt dużo o moim życiu. Co cię ono w ogóle obchodzi? Obchodzi cię w ogóle, czy się naćpam?

Riley zatkało. April uderzyła w najczulsze miejsce, więc nie była już w stanie powstrzymać łez.

– Córeczko, czy ty mnie nienawidzisz? – zaszlochała.

April wyglądała na zaskoczoną, lecz niezbyt skruszoną.

– Nie nienawidzę cię, mamo.

– To czemu mnie karzesz? Co takiego zrobiłam, żeby sobie na to zasłużyć?

April odwróciła wzrok.

– Może powinnaś trochę nad tym pomyśleć, mamo.

Wstała z ławki i poszła do domu.

Riley kręciła się po kuchni, odruchowo przygotowując wszystko, czego potrzebowała, żeby zrobić śniadanie. Wyjmując jajka i bekon z lodówki, zastanawiała się, co może zrobić z tą sytuacją. Powinna natychmiast uziemić April. Tylko jak to niby dokładnie przeprowadzić?

Na zwolnieniu mogła czuwać nad córką. Ale teraz wszystko się zmieniło. Teraz Riley znów pracowała, a jej grafik był szalenie nieprzewidywalny. Podobnie jak jej dziecko.

Podsmażając bekon, rozmyślała nad swoimi decyzjami. Jedno było pewne: skoro April ma regularnie spędzać czas z ojcem, naprawdę trzeba powiedzieć Ryanowi, co się stało. Ale to byłoby jak otwarcie puszki Pandory. Ryan już i tak był przekonany, że Riley nie nadaje się do domowego życia, ani jako żona, ani jako matka. Jeśli ona powie mu, że przyłapała April na paleniu trawki w ogródku, miałby pewność absolutną.

I może miałby rację, pomyślała gorzko, wkładając dwie kromki chleba do tostera.

Jak na razie oboje zdołali uniknąć walki o prawo do opieki nad córką. Riley wiedziała, że Ryana zbyt cieszyła wolność singla, żeby zawracać sobie głowę wychowywaniem nastolatki. Nie bardzo się ucieszył, kiedy oznajmiła mu, że April będzie spędzać u niego więcej czasu.

Jedocześnie zdawała sobie sprawę, że nastawienie jej byłego męża może się szybko zmienić, zwłaszcza gdy dostałby pretekst do zrzucenia na Riley winy za cokolwiek. Gdyby się dowiedział, że April pali trawkę, mógłby spróbować odebrać jej córkę.

Ta myśl była nie do zniesienia.

Kilka minut później Riley i April siedziały przy stole, jedząc śniadanie. Milczenie między nimi miało jeszcze większy ciężar gatunkowy niż zazwyczaj.

– Powiesz tacie? – wykrztusiła wreszcie dziewczyna.

– Myślisz, że powinnam?

Była to stosowna odpowiedź, wziąwszy pod uwagę okoliczności.

April zwiesiła głowę. Wyglądała na zmartwioną.

A potem poprosiła:

– Błagam, nie mów Gabrieli!

Te słowa były dla Riley jak strzał prosto w serce. Jej dziecko bardziej przejmowało się tym, co pomyśli gospodyni, niż tym, co może pomyśleć ojciec. Albo własna matka.

Więc jest aż tak źle…, pomyślała smutno.

Cenne okruchy życia rodzinnego, jakie jeszcze jej pozostały, właśnie rozpadały się w drobny mak. Już praktycznie nie czuła, że jest matką. Zastanawiała się, czy Ryan ma podobne refleksje dotyczące ojcostwa.

Zapewne nie. Poczucie winy było nie w jego stylu. Czasem Riley zazdrościła byłemu mężowi tej emocjonalnej obojętności.

Po śniadaniu April szykowała się do szkoły. W domu panowała cisza, więc Riley zaczęła rozmyślać nad drugim wydarzeniem przed świtem. Czy faktycznie coś się wydarzyło? Co lub kto spowodowało ten łoskot przy frontowych drzwiach? Czy rzeczywiście coś tam zagrzechotało? I skąd się wzięły te kamyki?

Przypomniała sobie o strachu Marie wywołanym dziwnymi telefonami i poczuła przypływ niekontrolowanej paniki. Wyjęła telefon i zadzwoniła pod znajomy numer.

– Betty Richter, medycyna sądowa FBI – usłyszała grzecznościowe powitanie.

– Betty, tu Riley Paige. – Riley przełknęła głośno ślinę. – Chyba wiesz, po co dzwonię?

Bądź co bądź Riley wykonywała telefon pod ten sam numer co dwa lub trzy dni przez ostatnich sześć tygodni. Agentka Richter była odpowiedzialna za zamknięcie sprawy Petersona, a ona desperacko czekała na rozwiązanie.

– Chcesz usłyszeć, że Peterson nie żyje – powiedziała Betty współczująco.

Jak zawsze cierpliwa, wyrozumiała i w dobrym humorze. Riley była naprawdę wdzięczna, że może z nią porozmawiać.

– Wiem, że to niedorzeczne.

– Po tym wszystkim, przez co przeszłaś? – zapytała Betty. – Nie, nie sądzę. Ale nie mogę ci powiedzieć niczego nowego. Wszystko po staremu. Znaleźliśmy ciało Petersona. Wiadomo, spalone do cna, ale dokładnie jego wzrostu i budowy. To naprawdę nie mógł być nikt inny.

– Na ile możesz być tego pewna? W procentach.

– Powiedziałabym, że na dziewięćdziesiąt dziewięć.

Riley odetchnęła, powoli i głęboko.

– Nie mogłaś powiedzieć sto?

Betty westchnęła.

– Riley, nie mogę mieć stuprocentowej pewności co do jakiejkolwiek rzeczy w życiu. Nikt nie może. Nikt nie ma stuprocentowej pewności, że jutro wzejdzie Słońce. W Ziemię może w międzyczasie uderzyć ogromna asteroida i wszyscy zginiemy.

Riley zachichotała smutno.

– Dzięki za kolejny powód do zmartwienia – powiedziała.

Betty też się roześmiała.

– Do usług – odparła. – Cieszę się, że mogłam pomóc.

– Mamo? – zawołała April, gotowa do wyjścia.

Riley rozłączyła się. Czuła się nieco lepiej i była przygotowana na kolejny dzień. Miała podrzucić córkę do szkoły, a potem podjechać po Billa. Musieli przesłuchać podejrzanego, który idealnie pasował do profilu.

I miała przeczucie, że to właśnie on może być tym bezlitosnym mordercą, którego szukają.

ROZDZIAŁ 13

Riley zgasiła silnik.

Siedziała przed domem Billa, podziwiając jego ładny dwupoziomowy bungalow. Zawsze zastanawiało ją, jak mu się udaje utrzymać trawnik w tak zdrowo zielonym kolorze i tak perfekcyjnie przycięte krzewy ozdobne. W jego domu może i panował zamęt, ale trawnik był w doskonałym stanie i świetnie pasował do reszty malowniczego osiedla. Ciekawe, jak wyglądają wszystkie ogródki na tyłach domów w tej miejscowości?, pomyślała machinalnie.

Bill wyszedł z domu, a za nim w drzwiach pojawiła się jego żona. Rzuciła Riley szorstkie spojrzenie. Riley odwróciła oczy.

Bill wsiadł i z hukiem zatrzasnął drzwiczki.

– Spadajmy stąd! – warknął.

Riley włączyła silnik i ruszyła.

– Zakładam, że w domu nie najlepiej? – bąknęła.

Potrząsnął głową.

– Strasznie się pokłóciliśmy wczoraj, bo późno wróciłem. Dziś rano znów się zaczęło. – Zamilkł na chwilę i dodał ponuro: – Znowu mówi o rozwodzie. I żąda pełnej opieki nad chłopcami.

Po chwili wahania Riley zadała pytanie, które nie dawało jej spokoju.

– A ja jestem jednym z problemów?

Zapadła cisza.

– Tak – przyznał Bill w końcu. – Nie ucieszyła się zbytnio, że znowu pracujemy razem. Mówi, że masz na mnie zły wpływ.

Riley nie wiedziała, co powiedzieć.

– Mówi, że jestem trudniejszy, kiedy pracuję z tobą – dodał. – Rozkojarzony. I mam obsesję na punkcie pracy.

To akurat prawda, pomyślała Riley. Zarówno ona, jak i Bill mieli na tym punkcie obsesję.

Jechali w milczeniu. Po kilku minutach Bill otworzył laptopa.

– Mam trochę danych na temat tego gościa, z którym będziemy rozmawiać. Ross Blackwell.

Prześliznął się wzrokiem po ekranie.

– Notowany za przestępstwa na tle seksualnym – dodał.

Riley skrzywiła usta z odrazą.

– Jakie zarzuty?

– Posiadanie pornografii dziecięcej. Było ich więcej, ale żadnych nie udowodniono. Jest w bazie danych, ale nie zastosowano wobec niego jakiegokolwiek ograniczenia wolności. To było dziesięć lat temu. To zdjęcie jest dosyć stare.

Przebiegły, pomyślała Riley. Może być go trudno złapać.

– Zwolniony z kilku miejsc pracy, z niejasnych powodów. Ostatnio pracował w sieciówce w centrum handlowym w Beltway. Taka typowa komercja, większość klienteli to rodziny z dziećmi. Kiedy złapano go na ustawianiu lalek w nieprzyzwoitych pozach, zwolniono go i doniesiono na policję.

– Facet, który ma świra na punkcie lalek i był sądzony za dziecięcą pornografię… – mruknęła Riley.

Jak dotąd Ross Blackwell pasował do obrazu, który powstawał w jej głowie.

– A teraz?

– Dostał pracę w sklepie z akcesoriami hobbystycznymi i modelarskimi – odparł Bill. – Kolejna sieciówka w kolejnym centrum handlowym.

Riley była nieco zaskoczona.

– To nie wiedziano o jego kryminalnej przeszłości, kiedy go zatrudniano?

Bill wzruszył ramionami.

– Może szefostwu jest wszystko jedno? Facet wygląda na zdeklarowanego heteryka. Może nie sądzą, że może być jakoś szczególnie szkodliwy w miejscu pełnym modeli aut, samolotów i pociągów?

 

Riley poczuła dreszcz. Dlaczego taki gość w ogóle dostał inną pracę? Z pewnością mógł być okrutnym zabójcą. Dlaczego pozwalano mu codziennie poruszać się wśród bezbronnych ludzi?

W końcu dotarli przez niekończące się korki do Stanfield.

Przedmieścia Waszyngtonu wydały się Riley typowym przykładem obrzeży metropolii, złożonych głównie z centrów handlowych i biurowców. Uważała takie miejsca za bezduszne, plastikowe i przygnębiające.

Zaparkowała przed ogromnym centrum handlowym i przez chwilę siedziała za kierownicą zagapiona w stare zdjęcie na laptopie Billa. Rysy Blackwella nie wyróżniały sie niczym szczególnym: zwyczajny biały człowiek o ciemnych włosach i bezczelnym wyrazie twarzy. Miał teraz jakieś pięćdziesiąt lat.

Wysiedli z auta i przeszli przez tę całą konsumpcyjną utopię aż do sklepu modelarskiego.

– Nie chcę, żeby uciekł – powiedziała Riley. – Co jeśli nas zobaczy i zwieje?

– Myślę, że damy radę złapać go w środku – odparł Bill. – Unieruchomimy go i wyprowadzimy klientów.

Riley położyła dłoń na pistolecie.

Jeszcze nie, pomyślała.

– Nie wywołuj paniki, jeśli nie jest to konieczne – powiedziała na głos.

Stała przez chwilę, obserwując wchodzących i wychodzących ludzi. Czy któryś z nich to Blackwell? Czy już im się wymyka?

W sklepie modelarskim większość przestrzeni zajmowała rozbudowana i zawierająca mnóstwo detali makieta niewielkiego miasteczka, włącznie z jeżdżącym pociągiem i sygnalizatorami świetlnymi. U sufitu wisiały modele samolotów. W zasięgu wzroku nie było ani jednej lalki.

Kilku mężczyzn wyglądało na personel, ale żaden z nich nie pasował do obrazu w głowie Riley.

– Nie widzę go – powiedziała.

– Czy pracuje tu niejaki Ross Blackwell? – zapytał Bill przy frontowej ladzie.

Facet przy kasie przytaknął i wskazał na stoisko z zestawami modeli redukcyjnych, gdzie układał towar niski i przysadzisty mężczyzna o siwiejących włosach. Był odwrócony tyłem.

Riley ponownie dotknęła broni, ale nie wyjęła jej z kabury. Rozdzielili się z Billem, żeby przeciąć Blackwellowi drogę, w razie gdyby próbował uciec.

Zbliżała się do niego, a jej serce biło coraz szybciej.

– Ross Blackwell? – zapytała.

Mężczyzna odwrócił się. Miał okulary z grubymi szkłami. Jego brzuch zwisał nad paskiem. Najbardziej jednak uderzyła Riley szara i anemiczna bladość jego cery. Pomyślała, że raczej mało prawdopodobne, żeby im uciekł, biegnąc, ale jej podejrzenia, że jest dziwakiem, w pełni się potwierdziły.

– To zależy – odpowiedział Blackwell z szerokim uśmiechem. – O co chodzi?

Riley i Bill pokazali odznaki.

– Kurczę, FBI. – Blackwell był niemal zadowolony. – To coś nowego. Przywykłem do lokalnej policji. Nie przyszliście chyba, żeby mnie aresztować? Naprawdę sądziłem już, że te wszystkie nieporozumienia to przeszłość.

– Chcielibyśmy tylko zadać ci kilka pytań – odezwał się Bill.

Mężczyzna uśmiechnął się głupawo i przechylił głowę z zainteresowaniem.

– Kilka pytań, tak? Cóż, znam Kartę Praw niemal na pamięć. Nie muszę z wami rozmawiać, jeśli nie mam na to ochoty. Ale w sumie czemu nie? Może nawet być fajnie. Jak mi postawcie kawę, to się zgodzę.

Podszedł do frontowej lady. Riley i Bill podążali tuż za nim, aby go powstrzymać, gdyby jednak próbował ucieczki.

– Idę na przerwę, Bernie – zawołał Blackwell do kasjera.

Riley widziała po twarzy Billa, że ten zastanawia się, czy rzeczywiście rozmawiają z właściwym gościem. Rozumiała, skąd ta niepewność. Blackwell nie wydawał się ani trochę zdenerwowany ich wizytą. Co więcej, wyglądał na całkiem zadowolonego.

Tym bardziej – według niej – na niemoralnego i nieprzystosowanego społecznie. Niektórzy z najbardziej okrutnych morderców w historii sprawiali wrażenie nadzwyczaj czarujących i pewnych siebie. Ostatnią rzeczą, jakiej mogła spodziewać się po zabójcy, było to, że będzie wydawać się choć trochę winny.

Część restauracyjna znajdowała się o kilka kroków od sklepu. Blackwell poprowadził Billa i Riley wprost do lady z kawą. Jeżeli czuł jakikolwiek niepokój wywołany towarzystwem dwojga agentów FBI, to nie zdradzał tego kompletnie niczym.

Tuż przed nimi potknęła się i upadła mała dziewczynka, która dreptała za swoją mamą.

– Ups! – zakrzyknął wesoło Blackwell. Pochylił się i pomógł dziecku wstać.

Matka rzuciła odruchowe „dziękuję”, wzięła córkę za rękę i oddaliła się. Riley patrzyła, jak Blackwell obserwuje gołe nogi małej, wystające spod krótkiej spódniczki, i zrobiło się jej niedobrze.

Podejrzenia się pogłębiły.

Chwyciła mocno Blackwella za ramię, ale ten spojrzał zdumiony, z miną niewiniątka. Szarpnęła jego rękę i puściła ją.

– Bierz tę kawę – powiedziała, wskazując skinieniem głowy ladę.

– Poproszę cappuccino – powiedział Blackwell do młodej dziewczyny. – Oni płacą. – Zwrócił się do Billa i Riley. – A wy czego się napijecie?

– Niczego – odparła Riley.

Bill zapłacił za cappuccino i we trójkę poszli do oddalonego stolika.

– Dobra, to czego chcecie się o mnie dowiedzieć? – zapytał Blackwell. Wydawał się rozluźniony i nastawiony przyjaźnie. – Mam nadzieję, że nie będziecie mnie osądzać, jak ci wszyscy policjanci, których znam? W dzisiejszych czasach ludzie mają tak ograniczone horyzonty…

– I są zamknięci na ustawianie lalek w nieprzyzwoitych pozach? – zapytał Bill z przekąsem.

Mężczyzna wyglądał na szczerze urażonego.

– To brzmi obscenicznie – powiedział. – Tymczasem nie było w tym nic zdrożnego. Sami popatrzcie.

Wyjął telefon i zaczął pokazywać zdjęcia swoich dzieł. Były tam między innymi pornograficzne scenki zaaranżowane w domkach dla lalek. Małe ludziki, porozbierane w różnym stopniu. Poustawiane w różnych częściach domku, w wymyślnych kombinacjach i pozach. Umysł Riley zamarł na widok różnorodności aktów seksualnych. Część z nich była z pewnością zakazana w niektórych stanach.

Jak dla mnie wygląda to na perwersję, pomyślała.

– To miał być żart – wyjaśnił Blackwell. – Chciałem zabrać ważny społecznie głos. Żyjemy w takim prostackim i materialistycznym świecie. Ktoś musi w ten sposób zaprotestować. Korzystałem z mojego prawa do wolności słowa w sposób w pełni odpowiedzialny. Nie nadużywałem go. Przecież nie krzyczałem: „Pożar!” w teatrze pełnym ludzi?

Riley zauważyła zgorszenie Billa.

– A co z małymi dziećmi, które natykały się na te twoje obrazki? – zapytał Bill. – Nie sądzisz, że wyrządzałeś im krzywdę?

– Nie, prawdę mówiąc, nie sądzę – powiedział Blackwell z odcieniem zadowolenia. – Widują w mediach gorsze rzeczy na co dzień. Nie ma już w dzisiejszych czasach dziecięcej niewinności. Moje serce przez to krwawi. To jest dokładnie to, co chciałem przekazać światu.

Brzmi całkiem szczerze, pomyślała Riley, choć wiedziała doskonale, że Rossowi Blackwellowi daleko do szczerości. Nie miał za grosz moralności ani empatii. Przekonanie, że ten facet jest winny, rosło w niej z minuty na minutę.

Próbowała wyczytać cokolwiek z jego twarzy. Nie było łatwo. Podobnie jak wszyscy socjopaci posiadał niezwykłe umiejętności maskowania uczuć.

– Powiedz mi, Ross – zagadnęła. – Lubisz spędzać czas na wolnym powietrzu? Wiesz, łowić ryby, spać pod namiotem?

Na twarzy Blackwella pojawił się szeroki uśmiech.

– No jasne! Od dziecka. Byłem kiedyś skautem. Należałem do Orłów. Czasem urządzam sobie kilkutygodniowe samotne wędrówki po dziczy. Myślę, że w poprzednim wcieleniu byłem Danielem Boonem.

– A czy lubisz także polować?

– Oczywiście – odparł entuzjastycznie Blackwell. – Mam w domu mnóstwo zdobyczy. Wiecie, wyprawione głowy łosi i jeleni. Sam je wyprawiam. Mam do tego dobrą rękę.

Riley zmrużyła oczy.

– A jakieś ulubione miejsca? Lasy i tym podobne. Parki stanowe i narodowe?

Mężczyzna potarł brodę w zamyśleniu.

– Odwiedzam często Yellowstone. Choć oczywiście nic nie przebije Great Smoky Mountains. Albo Yosemite. Trudno się zdecydować.

– A może Park Stanowy Mosby’ego? – wtrącił Bill. – Albo park narodowy opodal Daggett?

Blackwell nabrał podejrzeń.

– O co wam chodzi? – zapytał z obawą.

Riley wiedziała, że nadszedł moment prawdy. Sięgnęła do torebki i wyjęła zdjęcia zamordowanych kobiet, kiedy jeszcze żyły.

– Czy znasz którąś z nich?

Oczy Blackwella rozszerzył strach.

– Nie – odparł drżącym głosem. – Nie widziałem ich nigdy w życiu.

– Jesteś pewien? – naciskała Riley. – Może nazwiska odświeżą ci pamięć? Reba Frye. Eileen Rogers. Margaret Geraty.

Mężczyzna wydawał się być na granicy paniki.

– Nie – zaprzeczył. – Nigdy ich nie widziałem. Nie znam ich nazwisk.

Riley przyglądała się przez chwilę jego twarzy. I wreszcie zrozumiała. Dowiedziała się już o Rossie Blackwellu wszystkiego, czego chciała.

– Dziękujemy za twój czas, Ross – powiedziała. – Skontaktujemy się, jeśli zechcemy dowiedzieć sie czegoś jeszcze.

Osłupiały Bill wyszedł za Riley z restauracji.

– O co chodzi? – wypalił. – Jest winny i wie, że go obserwujemy. Nie możemy go spuścić z oka, dopóki go nie przygwoździmy.

Riley westchnęła z lekką irytacją.

– Pomyśl – powiedziała. – Widziałeś, jak bladą ma cerę? Ani jednego piega. Ten gość nie spędził na powietrzu ani jednego całego dnia.