Za darmo

Dlaczego zabija

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Dlaczego zabija
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa
Blake Pierce

Blake Pierce jest autorem bestsellerowej serii kryminałów o agentce RILEY PAGE, w skład której wchodzą: Zaginiona (cz. 1), Porwana (cz. 2) i Pożądana (cz. 3). Blake Pierce napisał również serię kryminałów o MACKENZIE WHITE.

Blake Pierce był od zawsze zapalonym czytelnikiem i miłośnikiem powieści detektywistycznych i thrillerów. Blake bardzo ceni sobie kontakt z czytelnikami i zachęca do odwiedzenia jego strony www.blakepierceauthor.com, godzie możesz dowiedzieć się więcej na temat jego twórczości i skontaktować się z nim.

Copyright © 2016 by Blake Pierce. Wszystkie prawa zastrzeżone. Za wyjątkiem przypadków dozwolonych na mocy amerykańskiej ustawy o prawie autorskim z 1976 r., żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przekazywana w żadnej formie ani w jakikolwiek sposób, ani też przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania, bez uprzedniej zgody autora. Niniejszy e-book jest przeznaczony do użytku prywatnego i nie wolno go odsprzedawać ani rozdawać innym osobom. Jeśli chcą Państwo udostępnić tę książkę innej osobie, należy kupić odrębny egzemplarz dla każdego odbiorcy. Jeśli czytają Państwo tę książkę, ale jej nie zakupili, ani nie została ona zakupiona wyłącznie do Państwa użytku, prosimy o zwrócenie jej i nabycie własnego egzemplarza. Dziękujemy za uszanowanie ciężkiej pracy tego autora. Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Imiona, postacie, firmy, organizacje, miejsca i wydarzenia stanowią wytwór wyobraźni autora lub wykorzystano je na potrzeby fikcji literackiej. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe. Prawa autorskie do zdjęcia na okładce należą do milijko. Zdjęcie zostało wykorzystane na podstawie licencji iStock.com.

KSIĄŻKI AUTORSTWA BLAKE PIERCE

SERIA KRYMINAŁÓW O RILEY PAIGE

ZAGINIONA (cz. 1)

PORWANA (cz. 2)

POŻĄDANA (cz. 3)

SERII THRILLERÓW O AVERY BLACK

DLACZEGO ZABIJA (cz. 1)

DLACZEGO UCIEKA (cz. 2)

Prolog

To, aby Cindy Jenkins wyszła z wiosennej imprezy w Atrium, organizowanej przez stowarzyszenie studentek, było prawie niemożliwe. Ogromną salę penthouse’u wyposażono w stroboskopowe światła, dwa dobrze zaopatrzone bary i olbrzymią kryształową kulę rzucającą migoczące błyski na parkiet pełen rozbawionych gości. Cindy przez całą noc tańczyła z wszystkimi, przy tym nie tańcząc z nikim konkretnym. Partnerzy przychodzili i odchodzili, a ona zmysłowo potrząsała rudymi włosami, rzucała zniewalający uśmiech i spojrzenie błękitne niczym niebo do każdej tańczącej osoby, na którą akurat się natknęła. Ta noc należała do niej; świętowała nie tylko fakt, że była dumą Kappa Kappa Gamma, ale przede wszystkim wiele trudnych lat walki o utrzymanie tytułu najlepszej.

Wiedziała, że przyszłość ma już zapewnioną.

Przez ostatnie dwa lata pracowała jako stażystka w dużej firmie audytorskiej w centrum. Niedawno zaoferowano jej stanowisko młodszego konsultanta. Początkowe wynagrodzenie pozwoli na zakup nowych ubrań najlepszych marek i wynajęcie mieszkania oddalonego zaledwie o kilka przecznic od firmy. A oceny? Najwyższe na roku. Pewnie, musiała jeszcze jakoś przetrwać do oficjalnego zakończenia studiów, ale dla Cindy słowo “przetrwać” nie istniało. Każdego dnia, bez względu na to, czym się akurat zajmowała, angażowała się w stu procentach. Kierowała się regułą: “Pracujesz na całego i bawisz się na całego”; a dziś wieczorem miała ochotę się bawić.

Jeszcze jeden mocny drink “Dreamy Blue Slush”, jeszcze jeden toast za Kappa Kappa Gamma, jeszcze jeden taniec – uśmiech zagościł na twarzy Cindy na dobre. W migoczącym świetle stroboskopu poruszała się jakby w zwolnionym tempie. Włosy odrzuciła do tyłu, marszcząc zadarty nos do chłopaka, którego znała od lat, a który chciał ją pocałować.

– Dlaczego nie? – pomyślała. Jeden buziak, nic takiego. Nie wpłynie przecież na jej aktualny związek, a wszyscy się przekonają, że nie zawsze występuje w roli wzorowej prymuski przestrzegającej zasad za wszelką cenę.

Znajomi zauważyli to i przyjęli entuzjastycznymi okrzykami.

Cindy odsunęła się od chłopaka. Taniec, w połączeniu z alkoholem i upałem, zaczął w końcu zbierać swoje żniwo. Zachwiała się lekko i, uśmiechając się cały czas, przytrzymała chłopaka za szyję, by nie upaść.

– Chcesz iść do mnie do domu? – wyszeptał.

– Mam chłopaka.

– To gdzie on jest?

No właśnie – przyszło jej do głowy. Gdzie jest Winston? Nie znosił imprez organizowanych przez stowarzyszenie studentek. Zawsze mówił, że to banda pustych lal, które chleją na umór i zdradzają swoich chłopaków.

– Dobra – pomyślała. – Chyba trzeba się z nim w końcu zgodzić! Pocałunek z przypadkowym chłopakiem, jeśli była w związku z innym facetem, stanowił prawdopodobnie najbardziej gorszącą rzecz jaką zrobiła w życiu.

Jesteś zalana – upomniała samą siebie. – Czas się stąd zbierać.

– Muszę iść – powiedziała niewyraźnie, przeciągając słowa.

– Może zatańczymy jeszcze raz?

– Nie – odpowiedziała. – Naprawdę muszę już iść.

Chłopak z żalem ustąpił. Pożerając lubianą studentkę ostatniego roku Harvardu pełnym pożądania spojrzeniem, wycofał się w tłum, kiwając ręką na pożegnanie.

Cindy zatknęła za ucho spocony kosmyk włosów i, ze spuszczonym wzrokiem, zaczęła schodzić z parkietu. Jej twarz promieniała szczęściem. Rozległa się jej ulubiona piosenka, więc wykonała piruet i zakołysała się wychodząc z tłumu.

– Nieeeeee! – zajęczeli jej znajomi widząc, że zmierza do wyjścia.

– A ty dokąd? – dopytywał się ktoś.

– Do domu. – odpowiedziała.

Przyjaciółka, Rachel, przedarła się przez grupę osób i chwyciła Cindy za ręce. Niska, przysadzista brunetka, chociaż ani nie najładniejsza, ani nie najmądrzejsza spośród znajomych, emanowała agresywnym seksapilem plasującym ją zwykle w centrum uwagi. Miała na sobie srebrną sukienkę tak skąpą, że z każdym jej ruchem odnosiło się wrażenie, że ciało zaraz wyleje się z materiału.

– Nie możesz tak po prostu wyjść. – zakomenderowała.

– Jestem zalana w sztok. – wyjęczała Cindy.

Ale nawet nie było jeszcze żadnego żartu na Prima Aprilis! A to przecież najważniejsza część naszej imprezy! Proszę cię! Zostań jeszcze chwilę!

Cindy pomyślała o swoim chłopaku. Chodzą ze sobą od dwóch lat. Tej nocy mieli się spotkać u niej. Wewnętrznie skrzywiła się na myśl o przypadkowym pocałunku na parkiecie. – Jak ja się z tego wytłumaczę? – zastanowiła się.

– Serio – powiedziała. – Muszę iść.

Nawiązując do nieprzyzwoicie zmysłowej natury Rachel, rzuciła znaczące spojrzenie w stronę chłopaka, z którym się całowała i żartobliwie dodała. – Kto wie jak to się skończy, jeśli zostanę?

– Oooo! – wykrzyknęli znajomi.

– Film jej się urywa!

Cindy cmoknęła Rachel w policzek i szepnęła:

– Fajnego wieczoru! Widzimy się jutro.

Skierowała się w stronę drzwi.

Chłodne wiosenne powietrze na zewnętrz sprawiło, że Cindy wykonała głęboki wdech. Wytarła pot z twarzy i w krótkiej, żółtej, letniej sukience w podskokach podążyła Church Street. Wzdłuż przecznicy ciągnęły się niskie budynki z cegły i kilka solidnych domów otulonych drzewami. Skręciła w lewo w Brattle Street, przeszła na drugą stronę i dalej w kierunku południowo-zachodnim.

Na rogach większości ulic paliły się latarnie; tylko część Brattle Street tonęła w mroku. Nie przejmując się tym, Cindy przyspieszyła kroku, szeroko rozpostarła ramiona jakby cienie były w stanie oczyścić jej organizm z alkoholu i zmęczenia i wlać w nią energię potrzebną na randkę z Winstonem.

Doszła do wąskiej alejki po lewej stronie. Instynkt nakazał jej zachować ostrożność. W końcu było bardzo późno. Należało mieć na uwadze, że Boston posiada także swoją mniej bezpieczną stronę. Pozostawała jednak w takim uniesieniu, że trudno było uwierzyć, że istnieje coś, co może stanąć na drodze do jej przyszłości.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Gdy skręciła, było już za późno.

Poczuła nagły ostry ból w szyi. Taki, że wstrzymała oddech. Spojrzała za siebie i zobaczyła błyszczącą w świetle igłę.

Igłę.

Serce zaczęło jej walić jak szalone, a cała radość natychmiast gdzieś uleciała.

Jednocześnie poczuła, że ktoś napiera jej na plecy, a chwyt szczupłej ręki blokuje jej ramiona. Ciało, mniejsze od jej ciała, było silne. Szarpnięciem wciągnięto ją tyłem w alejkę.

– Ciiiiii!

Myśl, że to może być żart, wyparowała w momencie, gdy usłyszała złowrogi, mocny głos. Próbowała kopać i krzyczeć. Z jakiegoś powodu głos utknął jej w krtani, jakby coś spowodowało zwiotczenie mięśni szyi. Poczuła też, że nogi ma jak z waty, z trudem utrzymywała się w pionie.

– Zrób coś! – nakazywała sobie, świadoma, że w przeciwnym wypadku zginie.

Ramię obejmowało prawą stronę jej ciała. Cindy wykręciła się z uścisku, a jednocześnie rzuciła głową w tył, aby uderzyć napastnika w czoło. Jej potylica trafiła go w nos, prawie usłyszała chrzęst kości. Napastnik zaklął, wstrzymując oddech i puścił ją.

– Uciekaj! – krzyczała w duchu.

Ciało jej jednak nie posłuchało. Kolana ugięły się pod nią. Padła ciężko na beton.

Leżała na plecach, z rozchylonymi nogami i nienaturalnie wykręconymi ramionami, nie będąc w stanie się ruszyć.

Napastnik klęknął przy niej. Twarz zasłaniała mu przekrzywiona peruka, sztuczne wąsy i grube okulary. Oczy za szkłami sprawiły, że jej ciałem wstrząsnął dreszcz – były zimne i bezlitosne. Bezduszne.

– Kocham cię – powiedział.

Cindy próbowała krzyknąć; z jej gardła wydobył się tylko jakiś gulgot.

Człowiek prawie dotykał jej twarzy. Potem, jakby uświadomił sobie, gdzie są i szybko wstał.

Cindy poczuła chwyt na rękach, a zaraz potem, że ktoś ciągnie ją alejką.

 

Do oczu napłynęły jej łzy.

W duchu błagała:

– Niech mi ktoś pomoże. Pomocy! Pomyślała o kolegach z roku, przyjaciołach, śmiechu na imprezie. – Pomocy!

Niewielka postać wzięła ją, na końcu ścieżki, na ręce i mocno przytuliła. Głowa Cindy opadła na ramię napastnika, który czule pogładził ją po włosach.

Chwycił ją za rękę i zakręcił się z nią, jakby byli zakochani.

– Wszystko dobrze – powiedział głośno, jakby zwracając się do kogoś innego. – Otworzę tylko drzwi.

Cindy zauważyła w oddali jakichś ludzi. Myślenie sprawiało jej trudność. Nie mogła się poruszyć; próba wydania głosu nie powiodła się.

Niebieski minivan była otwarta od strony pasażera. Wrzucił ją do środka i ostrożnie zamknął za nią drzwi tak, aby głową oparła się o szybę.

Postać wsiadła po stronie kierowcy, pod głowę wsunęła jej miękki worek przypominający poduszkę.

– Śpij, kochanie – powiedział nieznajomy, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Śpij.

Samochód ruszył, a umysł Cindy zapadał się w ciemność. Ostatnią myślą była przyszłość, jej świetlana, niewiarygodna przyszłość, którą tak nagle i tak brutalnie jej odebrano.

Rozdział pierwszy

Avery Black stała z tyłu wypełnionej ludźmi sali konferencyjnej, oparta o ścianę, pogrążona w myślach, jakby usiłowała rozgryźć to, co dzieje się wokół niej. W niewielkim pomieszczeniu tłoczyło się ponad trzydziestu policjantów Komisariatu Policji przy New Sudbury Street w Bostonie. Dwie ściany były pomalowane na żółto; dwie, wykonane ze szkła, wychodziły na pierwsze piętro budynku. Nadkomisarz Mike O’Malley, dobiegający pięćdziesiątki, niski, mocno zbudowany, mieszkaniec Bostonu od zawsze, o ciemnych oczach i ciemnych włosach, chodził tam i z powrotem za usytuowanym na podwyższeniu pulpitem. Avery wydawało się, że jest stale pobudzony do tego stopnia, że czuje się dyskomfortowo we własnej skórze.

– A na koniec – powiedział z charakterystycznym akcentem. – Chciałbym powitać Avery Black w Wydziale Zabójstw.

W sali zabrzmiały wymuszone oklaski zaledwie kilku osób; pozostali zachowali krępującą ciszę.

– Dajcie spokój – żachnął się nadkomisarz. – Nie tak traktuje się nowego detektywa. W zeszłym roku pani Black aresztowała więcej osób, niż ktokolwiek z was. Bez mała własnoręcznie zapuszkowała gości z West Side Killers. No, trochę szacunku! – powiedział i, z dwuznacznym uśmieszkiem, skinął głową w kierunku siedzących z tyłu.

Avery zwiesiła głowę, wiedząc, że tlenione na blond włosy ukryją jej twarz. Ubrała się bardziej jak prawniczka niż glina, a skrojony na miarę czarny żakiet i spodnie oraz zapinana na guziki bluzka czyli strój stanowiący relikt przeszłości z czasów, gdy była adwokatem, stanowił jeszcze jeden powód, dla którego większość personelu komisariatu policji postanowiła jej unikać albo nabijać się z niej za plecami.

– Avery! – nadkomisarz wzniósł ręce do góry. – Próbuję panią jakoś wprowadzić. Pobudka!

Rozejrzała się wokół, zmieszana, po spoglądających na nią wrogo twarzach. W głowie kiełkowała jej myśl, czy przyjście do Wydziału Zabójstw to rzeczywiście dobry pomysł.

– No dobra, zabieramy się do roboty – dodał nadkomisarz – zwracając się do pozostałych osób w sali. – Avery, widzę panią u siebie, w biurze. Już. Zwrócił się do innego policjanta. – I ciebie też, i ciebie, Hennessey, no ruszać się. A ty, Charlie, dokąd się stąd tak spieszysz?

Avery odczekała, aż tłum funkcjonariuszy wyjdzie i skierowała się do biura. Przed nią stał policjant, ten, którego już widziała na komisariacie, a który oficjalnie się z nią nie przywitał. Ramirez był od niej nieco wyższy, szczupły, o zwracającej uwagę urodzie i ciemniejszej karnacji Latynosa. Miał ciemne, krótkie włosy, gładko ogoloną twarz; elegancki, szary garnitur nie był w stanie zakamuflować egzystencjonalnego luzu, który emanował z jego postawy i wyglądu. Upił łyk kawy i mierzył ją pozbawionym emocji spojrzeniem.

– Czy mogę panu w czymś pomóc? – spytała.

– Sprawy mają się wręcz odwrotnie – odparł. – To ja mam pomóc pani.

Podał jej rękę, ale jej nie przyjęła.

– Próbuję wziąć niesławną Avery Black na celownik. Różne rzeczy tu gadają. Chciałem się przekonać, które z nich są prawdziwe. Jak dotąd mamy dwie: “jej myśli krążą gdzie indziej, zachowuje się, jakby była lepsza od nas wszystkich.” Zgadza się. Jedno i drugie. Nieźle, jak na poniedziałek.

Avery przyzwyczaiła się już do prowokacyjnych zaczepek ze strony funkcjonariuszy. Zaczęły się trzy lata temu, gdy, jako żółtodziób, wstąpiła do służby. W tym zakresie nic się nie zmieniło. Niewiele osób w wydziale uznawała za kolegów, jeszcze mniej darzyło ją zaufaniem jako współpracownika.

Przemknęła się obok niego.

– Powodzenia z szefem – zawołał sarkastycznie Ramirez. – Słyszałem, że potrafi nieźle dopieprzyć.

W odpowiedzi Avery tylko lekko, z rezygnacją, machnęła ręką. Zbierając doświadczenia latami nauczyła się, że lepiej zauważać obecność wrogo nastawionych partnerów, niż kompletnie ich unikać; wysłać sygnał, że jest na posterunku i nie zamierza rozpłynąć się we mgle.

Pierwsze piętro komendy policji A1 w centrum Bostonu stanowiło dynamiczne, tętniące życiem miejsce, w którym cały czas coś się działo. Środek pomieszczenia wypełniały boksy, a boczne okna zabudowano szklanymi ścianami, tworząc małe wydzielone pomieszczenia / biura. Policjanci gapili się na przechodzącą Avery.

– Morderczyni – wymamrotał ktoś zduszonym głosem.

– Wydział Zabójstw pasuje do ciebie jak ulał, co? – powiedział jeszcze ktoś inny.

Avery minęła irlandzką policjantkę, którą wyrwała z łap gangu. Policjantka rzuciła jej krótkie spojrzenie i wyszeptała:

– Powodzenia, Avery. Zasługujesz na to.

Avery uśmiechnęła się:

– Dziękuję.

Pierwsze miłe słowa skierowane do niej tego dnia przywróciły jej pewność siebie, tak potrzebną, gdy szła do biura nadkomisarza. Ku jej zaskoczeniu Ramirez stał parę metrów przed przepierzeniem z szyby. Podniósł kubek z kawą i wyszczerzył w uśmiechu zęby.

– Niech pani wejdzie – powiedział szef. – I zamknie za sobą drzwi.

Avery usiadła.

Z bliska O’Malley był jeszcze bardziej przerażający. Jego farbowane włosy rzucały się mocno w oczy; podobnie jak zmarszczki wokół oczu i ust. Pomasował sobie skronie i rozparł się na krześle.

– Podoba się tu pani? – zapytał.

– Co pan ma na myśli?

– Chodzi mi o to miejsce, A1. Serce Bostonu. Pani znalazła się w samym centrum wydarzeń. Psy w wielkim mieście muszą mieć grubą skórę. Pani pochodzi z małej miejscowości, prawda? Z Oklahomy?

– Ohio.

– No tak, no tak – wymamrotał. – A co w A1 podoba się pani najbardziej? W Bostonie jest mnóstwo innych posterunków. Mogłaby pani rozpocząć od południa, B2, może D14, poczuć smak przedmieścia. Grasuje tam wiele gangów. A pani złożyła podanie tutaj.

– Lubię duże miasta.

– Tutaj mamy prawdziwych psycholi. Na pewno chce się pani znów w to pchać? Do Wydziału Zabójstw. To nie są przelewki!

– Widziałam, jak szef West Side Killers obdziera kogoś żywcem ze skóry, a reszta przygląda się ze śpiewem na ustach. Zatem o jakich “psycholach” mówimy?”

O’Malley obserwował każdy jej ruch.

– Z tego, co słyszałem – powiedział – o tym świrze z Harvardu, grała pani ostro. A on wystawił panią na pośmiewisko. Zniszczył pani życie. Z adwokata-gwiazdy zdegradowano panią do adwokata w niełasce, a potem do pani-nikt. Następnie początkująca policjantka. To musiało zaboleć.

Avery skurczyła się na krześle. Czemu musiał to wszystko przywoływać? Dlaczego właśnie teraz? Dzisiaj, gdy świętowała awans do Wydziału Zabójstw i nie chciała sobie psuć tej chwili. A już z pewnością nie chciała grzebać w przeszłości. Co się stało, to się nie odstanie. Mogła tylko spoglądać w przyszłość.

– Ale odkręca to pani – kiwnął w uznaniu głową. – Rozpoczęła tu pani nowe życie. Tym razem po właściwej stronie. Z tego tytułu – szacunek. Ale – powiedział – chcę mieć pewność, że jest pani gotowa. Czyli jak – gotowa?

Wytrzymała spojrzenie zastanawiając się, dokąd on zmierza.

– Jeśli nie byłabym gotowa – rzekła – nie byłoby mnie tutaj.

Kiwnął potakująco głową, wyraźnie zadowolony.

– Właśnie odebraliśmy telefon – powiedział. -Dziewczyna nie żyje. Wyreżyserowana śmierć. Nie wygląda to dobrze. Chłopaki na miejscu zbrodni nie wiedzą, jak to ugryźć.

Serce Avery zabiło szybciej.

– Jestem gotowa – odparła.

– Jest pani? – spytał. – Jest pani dobra, ale jeśli okaże się, że to duża sprawa, chcę mieć pewność, że pani nie pęknie.

– Ja nie pękam – stwierdziła.

– I to właśnie chciałem usłyszeć – powiedział i przesunął jakieś papiery na biurku. – Dylan Connelly kieruje Wydziałem Zabójstw. Teraz pracuje na miejscu z technikami. Acha, ma pani nowego partnera. Proszę nie pozwolić, aby i on zginął.

– To nie była moja wina – obruszyła się Avery i wewnętrznie najeżyła się na myśl o niedawnym dochodzeniu prowadzonym przez Wydział Spraw Wewnętrznych, ponieważ jej były partner – choleryk z uprzedzeniami – pojechał po bandzie starając się infiltrować gang na własną rękę. Aby samemu zebrać chwałę za odwaloną robotę.

Szef wskazał coś na zewnątrz.

– Partner czeka. Pani jest detektywem prowadzącym. Proszę mnie nie zawieść.

Avery obróciła się i ujrzała czekającego Ramireza. Jęknęła.

– Ramirez? Dlaczego właśnie on?

– Szczerze? – Kapitan wzruszył ramionami. – On jako jedyny chciał z panią pracować. Pozostali najwyraźniej pani nie cierpią.

Poczuła jak kurczy jej się żołądek.

– Jest pani nowa, proszę baczyć na każdy krok – dodał wstając, aby zasygnalizować, że spotkanie dobiegło końca. – Przyda się pani każdy kolega, którego uda się pani zdobyć.

Rozdział drugi

– I jak było? – spytał Ramirez, gdy Avery wyszła z biura.

Spuściła głowę i szła przed siebie. Nie znosiła grzecznościowej wymiany zdań, żadnemu koledze – policjantowi nie ufała na tyle, aby mógł z nią rozmawiać, nie narażając się na złośliwości.

– Dokąd idziemy? – odpowiedziała pytaniem.

– Służbowo – Ramirez posłał jej uśmiech. – Warto wiedzieć, jak się sprawy mają. No dobra, Black. Na ławce w Lederman Park nad rzeką mamy martwą dziewczynę. To bardzo uczęszczana okolica. Nietypowe miejsce na pozostawienie ciała.

Policjanci po kolei witali się z Ramirezem.

– Nie popuszczaj jej, stary!

– Weź ją w cugle, Ramirez.

Avery potrząsnęła głową:

– Jak miło! – powiedziała.

Ramirez podniósł ręce.

– Przecież to nie ja.

– To wy wszyscy – skwitowała szyderczo. – Nie przypuszczałam, że komisariat może być gorszy od kancelarii adwokackiej. Tajny klub dla chłopców, co? Żadnych bab.

– Wyluzuj, Black.

Skierowała się do windy. Kilku funkcjonariuszy pogratulowało sobie, że udało się jej dopiec. Zwykle Avery była w stanie to ignorować, ale coś w związku z nową sprawą do głębi nią wstrząsnęło. Słowa, którymi posłużył się nadkomisarz wskazywały, że nie chodziło o proste zabójstwo: Nie wiem, jak to ugryźć. Wyreżyserowana śmierć.

A buńczuczną, pełną dystansu postawę nowego partnera trudno było uznać za kojącą. Wydaje się oczywista. Nigdy nic nie było oczywiste.

Drzwi windy prawie się zamknęły, gdy Ramirez wsunął między nie dłoń.

– Przepraszam, wszystko w porządku?

Wydawał się szczery. Dłonie w górze, przepraszające spojrzenie ciemnych oczu. Przycisk był wciśnięty, pojechali w dół.

Avery rzuciła mu szybkie spojrzenie.

– Komisarz powiedział, że jako jedyny chciałeś ze mną pracować. Dlaczego?

– Jesteś Avery Black – odpowiedział, jakby to było oczywiste. – Trudno mi było powstrzymać ciekawość. Nikt tak naprawdę cię nie zna, ale wszyscy wystawiają ci jakąś opinię: idiotka, geniusz, była gwiazda, typ “wstaję i do przodu”, morderczyni, wybawicielka. Chciałem oddzielić fakty od fikcji.

– A co ciebie to obchodzi?

Ramirez uśmiechnął się do niej enigmatycznie.

Nic jednak nie powiedział.

* * *

Avery szła za Ramirezem przez podziemny parking. Bez krawata, dwa górne guziki u koszuli miał rozpięte.

– Stoję tam – pokazał.

Minęli kilku policjantów w mundurach, którzy najwyraźniej go znali; jeden pomachał i posłał mu dziwne spojrzenie, jakby pytał: A ty co masz z nią wspólnego?

Poprowadził ją do zakurzonego, wiśniowego Cadillaca ze starymi, powycieranymi, brązowymi siedzeniami.

– Nie ma to jak komfort jazdy – zażartowała.

– To cudo wyciągnęło mnie z niejednej opresji – pochwalił się i z czułością pogładził karoserię. – Wystarczy, że ubiorę się jak alfons albo wychudzony Latynos i nikt nie zwraca na mnie uwagi.

Wyjechali z parkingu.

Lederman Park dzieliło od posterunku zaledwie kilka mil. Pojechali Cambridge Street na zachód i skręcili w prawo w Blossom.

 

– No więc – powiedział Ramirez – Słyszałem, że kiedyś byłaś prawniczką.

– Taaaa? – Z boku padło na niego pełne rezerwy spojrzenie błękitnych oczu. – To co jeszcze usłyszałeś?

– Adwokat przestępców – dodał – najlepsza z najlepszych. Pracowałaś w firmie Goldfinch & Seymour. Nie jakaś tam firemka. Dlaczego stamtąd odeszłaś?

– A nie wiesz?

– Wiem, że broniłaś różne szumowiny. Niezły dorobek, co? Nawet udało ci się wsadzić za kratki kilku umoczonych policjantów. To musiało być życie! Solidna pensja, niekończący się ciąg sukcesów. Jaki człowiek rzuca coś takiego, żeby wstąpić do policji?

Avery przypomniała sobie dom, w którym dorastała – niewielką farmę otaczała ciągnąca się w nieskończoność pustka. Samotność nigdy jej nie odpowiadała. Ani zwierzęta, ani zapachy tego miejsca: odchodów, futra i piór. Od początku chciała stamtąd uciec. I udało się – do Bostonu. Najpierw na uczelnię, potem do szkoły prawniczej i do pracy.

A teraz to.

Westchnęła.

– Chyba czasem sprawy przybierają inny bieg, niż planujemy.

– A to co ma znaczyć?

W myślach znów zobaczyła ten uśmiech, stary, złowieszczy uśmiech starego, pokrytego zmarszczkami człowieka w grubych okularach. Początkowo sprawiał wrażenie szczerej, pełnej pokory, inteligentnej i uczciwej osoby. Uświadomiła sobie, że każdy z nich sprawiał takie wrażenie.

Do zakończenia procesów i powrotu wszystkich do codzienności, była zmuszona akceptować fakt, że nie jest żadnym wybawcą bezbronnych, obrońcą ludu, lecz zwykłym pionkiem w grze zbyt złożonej i ugruntowanej, aby móc coś zmienić.

– Życie jest ciężkie – ciągnęła. – Jednego dnia uważasz, że coś tam wiesz, a kolejnego zasłona opada i wszystko się zmienia.

Przytaknął.

– Howard Randall – powiedział, doznając olśnienia.

To nazwisko uświadomiło jej wszystko – chłodne powietrze w samochodzie, fotel, na którym siedziała, lokalizację w mieście. Nikt go nie wymawiał od dawna, szczególnie w jej obecności. Poczuła się słaba i bezbronna, napięła mięśnie i wyprostowała się na siedzeniu.

– Przepraszam – powiedział. – Nie chciałem …

– W porządku – ucięła.

Ale nie było w porządku. Po nim wszystko się dla niej skończyło. Życie. Kariera. Zdrowie psychiczne. Praca adwokata stanowiła, eufemistycznie rzecz ujmując, wyzwanie, ale on był osobą, która miała wszystko przywrócić na właściwe tory. Genialny profesor Harvardu – powszechnie szanowany, prostolinijny i uprzejmy, oskarżony o morderstwo. Jego obrona miała być wybawieniem dla Avery. Tym razem to, o czym marzyła od dzieciństwa, miało się ziścić: przeprowadzi obronę niewinnej osoby i zapewni zwycięstwo sprawiedliwości.

Ale nic takiego się nie wydarzyło.