Barbara Stenka
Zostań sama w domu
Wydawnictwo
NASZA KSIĘGARNIA
Zostań sama w domu
Okładka
Strona tytułowa
Zajrzyj na strony:
CZĘŚĆ I
Wielkie cięcie
Charakterystyczny element
PIERWSZE WSPOMNIENIE, czyli „Wychodzę”
Krzesłomania
Smażyciele
Telefon
Jadalne złoto
Pytania
Historyjka o dwóch radiach
DRUGIE WSPOMNIENIE, czyli „Mozaika”
Opłacalność
Prezent
Ogóreczki
TRZECIE WSPOMNIENIE, czyli „Filtr”
Dżentelmen z borsukiem
Maksimum
Uroda
Następna historyjka o dwóch radiach
Prawie najlepsze wakacje
Odjazd
CZWARTE WSPOMNIENIE, czyli „Siostra”
CZĘŚĆ II
Szóstka
Pokój
Jeszcze jedna historyjka o dwóch radiach
PIĄTE WSPOMNIENIE, czyli „Wycofanie”
Lustro
Matka Boska na agrafce
SZÓSTE WSPOMNIENIE, czyli „Tydzień iks”
Górka miłości
D jak Domino
I już ostatnia w tej opowieści historyjka o dwóch radiach
SIÓDME WSPOMNIENIE, czyli „Ratunek”
Zostań sama w domu
Wesołych!
Zakończenie
Podziękowania
Notka o autorce
Strona redakcyjna
Zajrzyj na strony:
Znajdź nas na Facebooku
www.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia
Zupa mojej babci ma smak wody z jeziora.
A wygląd – taki sam.
Pytanie: czy to brązowe, co gładkim ślizgiem wpełzło na moją łyżkę, jest pijawką czy też rozgotowanym kawałkiem poczciwego grzybka?
Czasem lepiej nie wiedzieć.
Możliwe, że bliskość jeziora tak wpływa na właściwości zupy.
Jezioro nazywa się Miedwie. Tutaj, w miejscowości Morzyczyn, w drewnianym domku podobnym do piórnika, mieszkamy w czasie wakacji.
Trochę wam opowiem o tych wakacjach przełomowego dla mnie 2018 roku. A także o tym, co było potem. I o tym, co było przedtem, chociaż o „przedtem” nie chciałabym za dużo rozmyślać. To już jest „przepracowane”. Co było, to było. Najważniejsze, że istnieje „teraz”.
– Zjadłaś, Diano? – dochodzi do mnie z wnętrza „piórnika”.
– Już prawie, zlituj się, babciu… – Wzdycham, ale samowolny, ciepły uśmiech odrobinę wykrzywia moje usta.
Zapieram się bosymi stopami o szczeble barierki na werandzie i wypijam zupę trzema ogromnymi łykami.
Jedziemy skuterem do fryzjera, do miejscowości Kobylanka. My – czyli ja i babcia.
Usługi fryzjerskie nie są częstym elementem naszego życia. Prawda jest taka, że pierwszy raz będą mnie profesjonalnie ciąć. Żeby być precyzyjną, dodam, że pierwszy raz w życiu zasiądę na fotelu w zakładzie do ciachania.
– Nie po to twoja prababcia walczyła w drugiej wojnie światowej, żeby teraz płacić za obcinanie włosów. Wtedy robiono to bez tej całej otoczki. Czasem nawet wbrew woli strzyżonych, zapewniam cię.
Moja prababcia to mama babci. Nie miałam okazji jej poznać. Tuż po wojnie, gdy świętowała nadejście wolności, siedząc okrakiem na lufie nieużywanego już działa przeciwpancernego, użądlił ją szerszeń. Nikt nawet nie słyszał wtedy o podręcznych strzykawkach z adrenaliną na wypadek reakcji alergicznej. Tak więc prababcię znam tylko z opowieści jej córki, Anny Karaś, którą teraz pukam palcem w plecy.
– Babciu! Gąbka ci się wysuwa! – krzyczę i zjeżdżamy na pobocze. Ona jednym ruchem wpycha niebieską gąbkę kąpielową pod zbyt luźny kask, podobny do miski.
– Kiedy wreszcie kupisz sobie odpowiedni kask, moja kobieto? – pytam oskarżycielsko i dyskretnie sprawdzam dopięcie własnego, całkiem nowoczesnego, okrągłego i dobrze dopasowanego kasku. Kształtem przypomina kulisty statek kosmiczny. O ile istnieją kuliste statki. Ale raczej nie.
– Warkocz pod kask, moja dziewczyno. – Babcia się chichra, zadowolona, że i u mnie wystąpiło poważne uchybienie. W życiu nie kupi sobie nowego kasku, nowego skutera też nie. Chyboczemy się na starym fosti grande retro. I tak lepsze to niż całkiem zabytkowy komar, który choć odnowiony przez babcię Annę, niezbyt nadaje się do jazdy. Często strzela focha. Ma zbyt wiele humorów i kaprysów. Gdy nagle życzy sobie stanąć w szczerym polu, po prostu robi to i nawet taki świetny mechanik jak babcia nie przekona go, by sobie odpuścił.
– Warkocz! – Długi paluch udaje, że mi grozi, ale rozmyśla się i lekko muska mnie po dłoni.
– Przecież wiesz, że od dawna nie mieści się pod kaskiem. – Wpuszczam warkocz pod bluzkę i ruszamy dalej.
Warkocz grzeje mnie w plecy, jak gruby, ciepły wąż. Mam włosy do kolan. Nigdy ich nie obcinałam. Są niemal moją tożsamością. Codziennie ludzie przystają na mój widok, szepczą, czasem nawet robią zdjęcia i wrzucają na portale. No tak, wspaniałe. Ale mam dosyć. Jestem przesycona tego rodzaju sławą. Czas na wielkie cięcie. Chcę, żeby wreszcie zaczęto dostrzegać we mnie coś poza tym, co wyrosło mi na głowie. Czas zajrzeć do wnętrza. A ręczę, że jest tam świat, który warto odkrywać.
Ale to nie jedyna przyczyna rozstania z warkoczem.
– Babciu!
– Nie pleplaj mi tu w czasie jazdy! I tak nie słyszę. – Pulchny tułów, który obejmuję, wzdryga się. Plecy w skórzanej kamizelce, znane i bezpieczne. Przywieram do nich policzkiem.
– Może i ty zdecydujesz się na porządną fryzurę, kudłatko… – mruczę nie wiadomo do kogo, bo fosti grande – stara pierdziawka – terkocze uparcie. Wiatr szumi i spowija nas falami, na przemian zimna i gorąca.
– Obcinanie włosów nożyczkami dla przedszkolaków może jest fajne. Ale efekt bynajmniej nie upiększający – szepczę marudnie, prawie bezgłośnie.
– Nie mamrocz mi w plecy, Diano, bo to rezonuje w całym ciele! – A jednak! Tej czujnej, bystrej kobiecie nic nie umknie, możecie być pewni.
– Nie pleplaj mi tu w czasie jazdyyy! – odgryzam się i wybuchamy śmiechem, który stapia się z mechanicznym kaszlem mizernego silnika naszego fosti.
– Ile masz lat, dziewczynko? – rzuca fryzjer, któremu, szczerze mówiąc, pilnie przydałaby się wizyta u fryzjera. Bardzo wysoki i chudy elf ma szopę dredów pomieszanych z lokami i kolorowymi prostymi pasmami.
– Dwanaście, a pan, mężczyzno?
Zapada cisza. Babcia robi zadowoloną minę i patrzy wyczekująco na elfa z zieloną płachtą w szczupłych dłoniach. Oj, jaki ten fryzjer podobny do elfa…
– Yyy… jestem koło trzydziestki, powiem tajemniczo. – Uśmiecha się i zmienia w miłego elfa, jednak z lekkim odcieniem urazy.
– Czyli czterdzieści? – pytam niewinnie, odwzajemniając uśmiech. Z rozmachem siadam w fotelu i dyskretnie puszczam oczko do babci.
– No, wybacz, dziewczynko, ale ledwie trzydzieści dwa mi stuknęło! – Elf robi się jeszcze bardziej urażony.
Hm. A przecież dorośli wręcz chlustają na dzieci osobistymi pytaniami. Bez zastanowienia, zawsze. Ile masz lat, jak się nazywasz, ile ważysz, jakie masz stopnie, czemu jesteś taka gruba/chuda, niska/wysoka, nieśmiała/rozbrykana, czy masz chłopaka/dziewczynę, gdzie mieszkasz? I tak dalej. Nie wolno robić z tego sprawy, jeśli nie chce się kłopotów. Ale ja właśnie ostatnio nie omijam kłopotów. Zderzam się z nimi. Czołowo.
Zaraz, ale niby dlaczego ten jeden elf ma teraz oberwać za wszystkich…?
– Żartowałam… – łagodzę. – Dałabym panu trochę ponad dwadzieścia. – I w idealnej zgodzie ustalamy szczegóły wielkiego cięcia.
– Czy mogę spytać, skąd ta decyzja? – Elf rozczesuje moje niezwykłe włosy. Zgadzam się, by je sfotografował.
Babcia wzdycha, siedząc na kanapie pomiędzy kaskami.
Wybrałaby inne warianty. Pierwszy: żebym wciąż miała tożsamość określoną włosami do kolan (kostek, stóp, podłogi, drzwi, schodów, ulicy, centrum miasteczka…). W przyszłości zapewne stacje telewizyjne – TLC lub Nowa – zrobiłyby o mnie filmy. Lubią pokazywać unieszczęśliwionych przez naturę ludzi. Tkwiłabym na wysokim stołku barowym, a ciemny welon włosów spływałby, wypełniając cały kadr (ujęcie panoramiczne). Wymarzona przyszłość…
Wariant numer dwa: babcia obcina to wszystko własnoręcznie, małymi nożyczkami z zaokrąglonymi końcówkami. I kolorowymi ramionami, każde z plastikową otoczką. Kupuje te nożyczki w Lidlu, po pięć sztuk w opakowaniu.
– Gokarty! – Wyrywam z zamyślenia elfa i babcię.
– Gokarty… Czyli…? – Fryzjer rozdziela grzebieniem długie pasma.
– Chodzi o… ten prawdziwy horror z gokartem! – obwieszczam, dozując napięcie.
– Nie ogląda pan czasem telewizji? – docieka babcia i rozpina kamizelkę na okrągłym brzuchu. Siada z powrotem i prostuje długie chude nogi.
– Nie mam telewizora – oznajmia z dumą elf, więc prędko wyjaśniam:
– To stało się niedawno, w trakcie tych wakacji. Pewna dziewczyna miała tak długie włosy jak ja. Wsiadła do gokarta, a warkocz huśtał się na jej plecach. Odchyliła głowę do tyłu…
– Rozbawiona! – uzupełnia babcia, wachlując się jednym z czasopism, których mały stosik leży na owalnym szklanym stoliku.
– Tak: rozbawiona! Rozbawiona odchyliła głowę i wtedy… Warkocz wkręcił się w tryby mechanizmu napędzającego!
– Gokarta! – To znowu babcia.
– Tak: napędzającego gokarta! – Fryzjer blednie, co działa na mnie stymulująco. – Dwie sekundy i miała zdartą skórę z głowy!!! Jak gdyby zdjęto z niej skalp. Wie pan, co to jest skalp? – Przyhamowałam, widząc, że drży mu ręka z nożyczkami.
– Wiem.
– Pewnie czytał pan kiedyś książki o Indianach – wnioskuje babcia.
– Motyw skalpów jest w nich bardzo popularny – dodaję, kończąc makabreskę o warkoczu, który wraz ze skórą głowy został w trybach gokarta.
– Żyje? – dyszy fryzjer, najwyraźniej przeciążony psychicznie naszymi opowieściami.
– Na szczęście żyje! – Opadam na fotel. – Ale żegnajcie, włosy, żegnaj, skóro. Krwi wyleciało ze dwadzieścia litrów!
– Rozumiem. Już wszystko rozumiem, dziewczynko… Zaraz… jak ty masz na imię? Jeśli można zapytać… – zastrzega, słusznie przewidując konsekwencje pytania.
– Diana. A pan?
– Tymoteusz. Miło mi.
– Mnie w sumie też – decyduję po krótkim namyśle.
– Anna – włącza się babcia, uśmiechając się dość kwaśno.
– Tymoteusz.
– Brawo.
Przez ułamek sekundy nasze – moje i babci – spojrzenia łączą się poprzez lustrzane odbicie. Jest w nich porozumienie.
– Panie Tymoteuszu – kontynuuję – taki warkocz może też zaczepić się na przykład o siodło. Albo o olinowanie jachtu. Może zostać przytrzaśnięty drzwiami autobusu.
– A gdy bandyta goni, od razu ma za co uchwycić – babcia przytacza fragment swoich przemyśleń, a ja…
Stop! Wzdrygam się, jakby ktoś krzyknął.
Czas zatrzymuje się na sekundę.
„Bandyta za warkocz chwyta”.
Tak.
Babcia patrzy pytająco.
Poruszam rękami pod peleryną fryzjerską. Szelest.
„Bandyta za warkocz chwyta”.
Biorę oddech i pozwalam czasowi płynąć dalej.
Znów wyglądam beztrosko. Uśmiecham się łobuzersko, dziecinnie.
– Ho, ho, żeby tylko! – Nie chcę być gorsza. – Podczas nurkowania warkocz może uwięznąć pomiędzy elementami wraku!
– Wra-ku? – słabo wydusza blady elf Tymoteusz, czochrając nerwowo swoją bujną fryzurę.
– Nie inaczej. – Babcia stuka w kask dla wzmocnienia efektu dramaturgicznego.
– To ty… Diano… nurkujesz, jeździsz konno i pływasz jachtem?
– No… nie… – przyznaję i zamyślam się nad swoim życiem. – JESZCZE nie!
Fryzjer Tymoteusz zaplótł moje włosy w sześć równych warkoczyków. Każdy z nich zagumkował u dołu i u góry. I każdy (wreszcie przyszła ta chwila) starannie ściął tuż nad górną gumką. Będzie z nich część peruki. Trudno mi sobie wyobrazić, że kawałek mnie dostanie dziecko, któremu akurat brak własnych włosów! Miłe uczucie zamusowało we mnie jak gazowana mineralna. Potrząsnęłam lekko głową. Dziwne, krótkie, bezradne włosy nic nie ważyły. Jakby odcięli mi część ciała. Natychmiast poczułam w oczach piekące łzy. Aż zabrakło mi tchu.
– Dobrze. Dobrze zrobiłaś, odważna dziewczyno. – Babcia cichutko podeszła do mnie i pogładziła mą zdezorientowaną łepetynę. – Oho! Jeszcze będziemy…
– Wiem, dobra kobieto. – Od razu przestałam pociągać nosem. – Jeszcze będziemy tańczyć na moim weselu.
– Z nowymi włosami pod białym welonem. – Najwyraźniej Annie Karaś nie przyszło jeszcze na myśl, że nici z wesela i welonu. Nie planuję. Żadnych żon i matek. Definitywnie. – Potrząsnęłam tym, co mi zostało na głowie, ale już o wiele weselej. O, jak lekko. Jakby stale wiał wiatr.
– Uwolniłem cię – podsumował elf. – A teraz uformujemy prawdziwą fryzurę. – Zaszczękał długimi, lśniącymi nożyczkami. W końcu to najlepszy fryzjer w Kobylance. I jedyny.
Odwzajemniłam uśmiech, a Tymoteusz spakował moje warkoczyki do foliowej koperty.
Usadowiłam się na podłużnym siodełku naszej jakby wciąż zmęczonej pierdziawki. Poklepałam się po kieszeni czarnej kurtki. Miałam w niej pisemne zaświadczenie od fryzjera, że ja, Diana Sadowiak, z własnej woli oddałam swoje włosy fundacji Rak’n’Roll.
Zapięłam kask, skrywając nową fryzurę. Moje ramiona odruchowo szukały baryłkowatego tułowia babci. Nie ma go. Babcia stoi i nie wpycha gąbki pod dyndający kask.
– Zasnęłaś? Brum, brum! – przypominam się.
– Zobacz, Diano.
Staję obok niej i wykrzykuję:
– Och!
Ktoś przeciął tylną oponę w skuterze!
Wszerz. Nie za głęboko, ale wystarczająco, by nie móc już z niej korzystać.
– Co teraz? Kto to zrobił?! – Zupełnie zapominam o włosach.
Elf Tymoteusz załamuje ręce.
– Najmocniej przepraszam, kręcą się tu chłopaki, wakacje mają, nudzą się… To nie pierwszy raz… – pojękuje.
– Są gorsze kataklizmy na świecie! – Babcia z pewnością już znalazła punkt odniesienia dla naszego problemu. – Chyba jeszcze żyjemy, co? Chodzimy, oddychamy, śmiejemy się. – Mruga do mnie, wyjmując kufer z narzędziami i telefon. – Trzymaj, Diano.
I już znowu działamy. Ja i ona.
Opona jest do wyrzucenia.
– Ale, babciu… Przyznaj sama. – Zdejmuję kask. – Nastawiłyśmy się na wielkie cięcie. No i mamy wielkie cięcie.
– Teraz ty. Nie śpij, myśl – taka zachęta wyrywa mnie z błogiego letargu. Rozwalona na dużym żółtym pontonie, obserwuję kołyszące się trzciny. Spod przymrużonych powiek wymykają się rozmazane czarne kształty. Znikają między trzcinami. To łyski. Żyją ich tutaj setki. Lubię te ptaki, są takie uporządkowane i uparte. I śliczne – lśniąco czarne, ze swoimi białymi łysinkami. Dobrze opiekują się dziećmi. O, kilka maleńkich łysiątek zapiszczało między trzcinami. Niespokojna gruba łyska odpowiada im gardłowym gulgotem. Porozumienie.
U nas też porozumienie. Ponton czule harmonizuje nasze ciała i umysły. Razem w górę, razem w dół. Plusk, plusk.
Dokąd płyniemy? Donikąd. Do połowy zanurzone wiosła bezradnie taplają się w ciemnozielonej toni.
– Baaabciu… – Przeciągam się. – Oddam ci ruch. Nie mam siły. Upał.
– No, jak chcesz. – Na drugim końcu pontonu babcia zaciera rączki. Spod jej kapelusika na wszystkie strony sterczą białe, niegrzeczne włosy. – Jak chcesz, Dianko. Ale żeby nie było. – Jej błękitne oko niebezpiecznie błyska i wtedy otrząsam się z rozleniwienia.
– Sekunda, zmieniam zdanie! Nie oddaję ci ruchu.
– O, co za szkoda, co za żal… – Anna Karaś chichocze i zazdrośnie zakrywa swoje płytki z literami. Jej biała, zbyt luźna bluzka wygląda niemal jak żagiel. Skrzeczący głos sprawia wrażenie, jakby nie mówiła do końca serio. Taka babusia Jagusia z teatru. Ale ona jest bardzo serio. Na szczęście. Mogę być spokojna.
Na środku pontonu rozłożona jest plansza do scrabbli. Tych podróżnych, miniaturowych, z okienkami do wciskania liter. Nie wypadną, nie ma obawy. Gramy w scrabble na pontonie. To nasz rytuał. Od zawsze. To znaczy, odkąd spędzamy tu wakacje. Czyli od dwóch lat.
– Układam, babciu. – Poprawiam moją błękitną czapkę z daszkiem. I czarne kocie uszka – takie przyczepione do czarnej przepaski, którą nakładam na czapkę. Nie rozstaję się z nią. To dlatego niektórzy mówią na mnie „kocie uszy”. Teraz, kiedy mam krótkie włosy, te aksamitne uszy przykuwają uwagę. Charakterystyczny element. Każdy człowiek ma jakiś charakterystyczny element.
– A istnieje słowo „kroć”? – Moja dłoń z literą „ć” zawisa niepewnie nad planszą.
– Hm… Albo „krocie”, czyli dużo, wiele; albo „troć”, nazwa ryby.
– Czyli nie istnieje…
– Niestety.
– A może istnieje… – Nie udaje mi się dokończyć, przerywa mi krótkie „bum” i nasz ponton na chwilę traci stabilność, puknięty w miękki bok dziobem kajaka.
– Władek!!! Przestań!!! – drzemy się wspólnie, ratując naszą planszę.
– Dzień dobry i cześć! – Na kajaku balansuje gruby, wysoki i niesamowicie opalony chłopak. Włosy ma w zasadzie białe, brwi też. Władek, mój wakacyjny kolega. Miejscowy z miłej pobliskiej wioski o śmiesznej nazwie – Jęczydół.
Teoretycznie nieletni chyba nie mogą samodzielnie pływać sobie kajakami bez opieki. Ale opiekuj się tu, człowieku, każdym osobno, gdy ma się siedmioro dzieci, roboty po uszy, sad, zwierzęta i pracę!
– Władziu, dobry, dobry, ale kiedyś puknę tę burtę moim wiosłem, aż zadrżysz razem z kajakiem, jeśli nie zmienisz sposobu powitania. – Babcia grozi mu prostym kościstym paluchem i podwija wyjątkowo długie nogi pod okrągły, wystający brzuch. Moja babcia to chyba cała jest charakterystycznym elementem.
– Pani zobaczy, ile wyłowiłem – nie zraża się Władek, wskazując na niebieski wór wypełniający połowę kajaka.
– Władziu, nie możesz tak po prostu wyławiać śmieci. – Babcia cmoka z dezaprobatą. – Złapiesz jakieś zarazki. Do tego potrzebny jest specjalny sprzęt.
– Mam gumowe rękawiczki. – Brudne, kiedyś żółte, teraz szarawe coś spoczywa na dnie kajaka. Drugie coś tkwi na pulchnej dłoni.
– Powinny być jednorazowe. Od ilu dni ich używasz?
– Nie liczyłem. O, proszę.
– Co za ohyda. – Wychylam się z pontonu, zatykając sobie nos.
– Prawie same reklamówki. Z naciskiem na „prawie”. – Chłopak bierze w dwa palce coś ciemnoszarego, bezkształtnego, za to… jakby… z twarzą. – Uratujesz go, Dianka?
– To chyba… piesek. – Przez podaną mi przez babcię reklamówkę chwytam nieszczęsnego pluszaka. Uuu, niemal rozpada się w moich dłoniach. – To będzie wyzwanie.
– A my lubimy wyzwania – przypomina moja dobra kobieta i proponuje Władkowi obranego ogórka. Uwielbiamy ogórki. Bez kilku ogórków w pudełku śniadaniowym nie ruszamy się z domu.
– Lubimy. – Kładę mokre pluszakowe zwłoki obok planszy, a Władek przywiązuje kajak do naszego pontonu.
W niebieskim worze na śmieci – jak zwykle – szarzeje mętną wilgocią ludzki byt. Halo, świecie, to my, ludzie. Jesteśmy! Patrz!
Opakowania wszystkich możliwych produktów z pobliskiego sklepiku. I z wielu innych. Zużyte pieluchy. Oczywiście – to już prawdziwa zgroza – butelki, także te szklane, nadtłuczone, groźne z powodu swoich nieregularnych krawędzi. Jednorazowe kubeczki, tacki, rurki, sztućce i talerzyki. Reklamówki, woreczki, chusteczki, kapsle, tubki, szprychy, części garderoby, puszki… „I inni” – myślę – jak w napisach końcowych filmu, gdy podaje się obsadę i zostają mniej ważni artyści. „I inni”. Gdy byłam mała, myślałam, że „inni” to nazwisko aktora, który gra w każdym filmie. Dziwiłam się, że „inni” (pewnie Włoch, bo oni mają nazwiska kończące się na „i”) daje radę grać w tylu filmach. Ten Inni intrygował mnie, aż ktoś mi wreszcie wyjaśnił, o co chodzi. Ktoś – nie wiem kto. Aż mnie zatkało ze zdziwienia. To mój Włoch – Inni – nie istnieje?
– Władziu, mogę cię sfotografować? Umieszczę zdjęcie na mojej stronie. Może ktoś cię zasponsoruje… Albo spopularyzuje podobne działania wakacyjne. – Babcia wyjmuje aparat.
– No, jak tam pani uważa, ale to nie pasuje tematycznie – wydziwia chłopak, choć już się pręży ze swoim pełnym śmieci worem. Przez całe lato oczyszcza nasze ulubione jezioro. A ludzie wciąż wrzucają kolejne paskudztwa. Jakby nie było śmietników.
– Już ja sama wiem, co pasuje, i ręczę ci, że pasujesz do krzes-wow.pl. Moja strona zrzesza kulturalnych, wrażliwych ludzi.
– A mniej kulturalni nazywają mnie śmieciarzem. Da im pani pożywkę. Ale spoko, zawsze to jakaś reklama – uspokaja się Władek, kierując otwór wora prosto w obiektyw.
– Powinni cię cenić za tę inicjatywę, oczyszczanie Miedwia. Jesteś lokalnym dobrem. – Pewność w głosie babci nie przekonuje ani mnie, ani Władka.
– Kiedyś nawet prawie go pobili. I mówią: „Śmiecionurek” – wyjawiam, lecz Władek trąca mnie dyskretnie, więc się zamykam.
– Ale nie pobili?
– No… nie.
– Zgłosimy to. I kupię ci zapas rękawiczek. – Babcia bez przerwy pisze petycje, podania i interweniuje w różnych beznadziejnych sprawach. Już widzę, że przejęła i tę. Należy do ludzi, którzy szukają kłopotów. Są plusy takiego podejścia. Ale są i minusy.
Kiedy babcia fotografuje samozwańczego „czyściciela Miedwia”, a potem przeprowadza z nim wywiad, układam jej taki wyraz na planszy, że odechce się jej scrabbli na wieki. He, he. Splatam ręce pod głową, oparta o mięciutki żółty brzeg pontonu. Obserwuję ludzi na plaży.
Trochę mi gorąco w rybaczkach, ale nigdy nie noszę krótkich spodenek. To przez moją wielką bliznę na udzie. Właściwie to nie sama blizna, ale całe wgłębienie, którego na razie nie udało się ładnie wypełnić. Pokryte nieco przykurczonymi tkankami skóry w kilku odcieniach czerwieni i bieli. Tak to wygląda. Niby już się do tej blizny przyzwyczaiłam, jest częścią mnie. Ale wolę za często na nią nie patrzeć. Nie miałabym jej, gdyby nie… Później wam o tym opowiem, bo musiałabym zacząć od najwcześniejszych wspomnień. Jeszcze musicie poczekać.
Wychylam się poza pulchną krawędź pontonu, przeglądam w wodzie. Mój pulsujący lekkimi falkami wodny portret pokazuje twarz z ciut zapadniętymi policzkami. To nie za bardzo pasuje do reszty, bo jestem lekko (zbyt!) zaokrąglona. Szerokie usta z dużymi zębami. Za duże oczy o jasnoszarych tęczówkach – jakbym stale czemuś się dziwiła. Włosy, odrobinę falujące (jak jezioro), od niedawna niezbyt imponującej długości – opadają mi na czoło, aż do brody. To ja, jeziorna wiedźma, drakulka-brzydulka. Dosyć.
Kieruję wzrok w zielonkawą ruchomą przestrzeń. I dalej, na plażę.
I wtedy to dostrzegam.
Charakterystyczny element. Zrywam się na równe nogi, o ile coś takiego jest w ogóle możliwe do wykonania na pontonie. Muszę to zobaczyć z bliska.
– Babciu, mogę pobawić się z Władkiem na brzegu? Mamy do pogadania.
– Sami? To znaczy we dwójkę? – dziwuje się babcia, bo pierwszy raz zasygnalizowałam potrzebę odosobnienia. Na godzinkę, dwie. Dla mnie samej jest to zaskakujące. Ja przecież zawsze z babcią, zawsze. Nie chcę wolności, miałam jej w życiu aż za dużo. Marzyłam o kontroli i obecności. Wygląda na to, że już się trochę uspokoiłam, skoro mam odwagę na chwilę samodzielności.
– Chyba tak… – Zdejmuję jej okulary przeciwsłoneczne i przeglądam się w jej oczach. – Na pewno tak… To jak? Mogę?
– Skończymy grać podczas następnego rejsu. Moja duża wnuczka ma swoje sprawy – w mig załapuje ta błyskotliwa kobieta (babcia, gdybyście się pogubili!), a ja ściskam ją za rękę, z wdzięcznością i na zapas.
– Poczekasz na mnie w zatoczce? – Jeszcze nie puszczam twardej i ciepłej dłoni.
– To oczywiste. – W jej głosie dźwięczy spokój. – Leć, Dianko. – Oddaje mi uścisk. Czuję musującą falę wdzięczności.
Oczywiste.
Jakie to jednak nieoczywiste.
Przypinam do paska etui z komórką.
Potem zręcznie przechodzę do kajaka.
– Władek! Władek, skończ to gwiazdorzenie. Patrz. I mów, co widzisz. – Biorę w dłonie jego wielką okrągłą głowę i obracam we właściwym kierunku. – No? Co widzisz? Tam, na plaży, na rozkładanym krzesełku. Nazwij to.
– O kurczę… To… garnitur.
Zwykle nie korzystamy z plaży. Tylko tyle, żeby odbić pontonem czy kajakiem i się oddalić. Właściwie nie należymy do planety plażowiczów. Władek pochodzi z Jęczydołu, a kajak na stałe zacumowany jest w morzyczyńskiej zatoczce. Ja z babcią nie wynajmujemy domku jak turystki. Nie mamy też wypasionej letniej rezydencji. Nasz podłużny drewniany domek w kształcie piórnika to własność Anny Karaś, a kiedyś jej męża, Edzia Karasia. Znaczy… dziadka. Znam go tylko z opowieści. Dziesięć lat temu był uprzejmy poślizgać się na łyżwach na środku zamarzniętego jeziora. „Tylko na moment, by uczcić nowy rok” – uparł się, no i uczcił nowy rok. Spektakularnie, bo własnym pogrzebem, jak mówi babcia. Mówi też, że gdyby wiedział, że ma wnuczkę, byłby bardziej odpowiedzialny. Żałuję, że nie zdążyłam spotkać dziadka Edzia. Ale wtedy przecież go nie znałam. Ani babci.
– Dianka, on naprawdę opala się w garniturze. – Siedzimy z Władkiem na zbyt małym ręczniku i z zacięciem obserwujemy chłopca… chłopaka… Nie, raczej chłopca sztywno wbitego w płócienne krzesełko. Odprasowany szary garnitur. Na głowie biała czapka, duża i dziwna. Też jakby taka… wyprasowana. Pałąk słuchawek na czapce. Nieco dwuznaczny uśmieszek – jakby tylko czekał na jakiś odzew, reakcję.
W ogóle się nie porusza.
– Ale dziki transfer na naszej plaży. Ciekawe, kto nam tu sprzedał ten manekin w garniturku. – Słyszę i czuję ciepły chuch prosto w moje ucho, to prawdziwe, nie kocie.
– Przestań tak się gapić. Każdy nosi, co ma. Tolerancja, mówi ci to coś? Każdy jej wymaga, ale sam… – powtarzam słowa babci, lecz o mało oczy mi nie wyłażą z orbit.
– Uważaj z tymi kocimi uszami, bo wyprujesz mi oko – rzuca Władek, po czym nieco odsuwa mnie od siebie.
– To się do mnie tak nie przybliżaj.
– Niby jak mam siedzieć na tej ściereczce, żeby się nie przybliżać?
– Na piasku, to proste.
– Sama sobie siedź na piasku.
– Ty mnie, Władek, nie denerwuj. Odbiło ci od tego gwiazdorstwa. – Chyba jestem trochę zazdrosna o zainteresowanie babci. Mnie nie proponowała wywiadu. Nie umieściła na stronie. Chociaż ja bardziej pasuję do tematu krzes-wow.pl, bo przecież pomagam jej przy tych krzesłach. Kiedyś miała pełną stolarkę w Gryfinie (tam mieszkamy), ale po śmierci dziadka Edzia sprofilowała się – jest specjalistką od drewnianych krzeseł. Z obiciami i bez obić. Nawet do teatrów robi. A moje ręce też już niejedno potrafią w tej branży. Nikt tak nie szlifuje małych powierzchni jak ja.
– Dianka, no co ty? – Odrywa wzrok od chłopca w garniturze. Robi mi się głupio. Bo jednak Władek to jest… Władek. Dobry chłopak. Odważny. Zawsze po mojej stronie. Choć nieraz mam wrażenie, że nasz fosti grande ma spory udział w tej przychylności.
– Żartowałam, balonie. – Pstrykam go lekko w wystające poza ręcznik opalone udo.
– Odkąd ścięłaś włosy, to trochę dziwna się zrobiłaś. – Krzywi się i zaraz rozpogadza. – Ale jedno ci powiem: ta wersja też jest w porządku.
– Skup się na sobie.
– Lepiej na nim. – Patrzymy, jak „garniturek” bierze duży rogal z rąk pani z bardzo prostymi włosami. Pani rozstawia biały plastikowy stolik, układa na nim sztućce (prawdziwe, stalowe, nie jednorazowe!) i talerze. Starszy pan z lokiem wieńczącym długą brodę wynosi z samochodu duże srebrne termosy i… filiżanki… tak, tak to się nazywa, przypominam sobie: filiżanki.
– Nigdy nie używałam tak eleganckiego zestawu.
– Ja też nie – szepcze Władek. – Nawet na imieninach.
Bo imieniny są w rodzinie Władka dosłownie co chwilę. To prawdziwa wielopokoleniowa rodzina. Samych braci ma Władek czterech. Nie licząc sióstr. Nawet już jest wujkiem! Pomyśleć: trzynastoletni wujek!
„Garniturek” wstaje z krzesła, podnosi je i stawia blisko stołu. Jego czarne lakierki pokrywa jasny, niezbyt już czysty w sierpniu plażowy piasek. Inni plażowicze też przyglądają się przez chwilę, ale zbyt są zajęci swoimi grillami. Pani (może mama „garniturka”?) ma idealnie dopasowaną suknię. Pan – kanciasty szary garnitur. To jeszcze jestem w stanie zrozumieć. Dorośli pochodzą z przeszłości. Niektórzy są do niej bardzo przywiązani. Wręcz boją się od niej oderwać. Tak mówi babcia. Ona miała odwagę oderwać siebie od przeszłości. I nie tylko siebie.